Związany z wejściem w życie Polskiego Ładu bałagan (z wrodzonej delikatności rezygnuję z użycia innych słów na literę „b”) to nie wypadek przy pracy, ale żelazna reguła. Nasz narodowy (nomen omen) Wieszcz określił był ją zdaniem: „Ja z synowcem na czele, i – jakoś to będzie!”.

Pierwszy raz osobiście zetknąłem się z takim właśnie podejściem do stanowienia prawa dobre dwadzieścia lat temu, na okoliczność problemów z VAT-em na licencje na oprogramowanie. Sprawa stała się głośna wskutek serii kontroli skarbowych, skutkujących karami nałożonymi na sprzedawców, którzy – zdaniem fiskusa – powinni naliczać VAT przy sprzedaży licencji, a tego nie robili. I trudno im się było dziwić, skoro w 1998 roku sam minister finansów wydał interpretację, zgodnie z którą udzielenie licencji nie powinno być traktowane jako sprzedaż towaru czy świadczenie usługi. Tymczasem urzędnicy, korzystając z niejasności w przepisach, niejako obeszli wytyczne szefa resortu finansów, uznając, że część umów sprzedaży to nie są licencje. Można? No pewnie, że można!

Branża IT uznała wtedy, że zamiast boksować się z fiskusem, trzeba zastosować ucieczkę do przodu. A konkretnie przekonać polityków, żeby raz na zawsze przecięli wszelkie spekulacje i obłożyli sprzedaż wszystkich licencji 22-procentowym podatkiem VAT. Ktoś może dzisiaj zapytać (i słusznie) dlaczego firmy IT same z siebie postulowały akurat najwyższą stawkę? Otóż to właśnie był kluczowy element wspomnianej „ucieczki”. Budżet Państwa był wtedy dziurawy (a kiedy nie był?!), więc obłożenie wysokim VAT-em wszystkich licencji oznaczało rocznie dodatkowe kilkaset milionów złotych wpływów do państwowej kasy – kusząca opcja dla polityków, których nie trzeba było do tego długo namawiać. Dzięki działaniom Polskiej Izby Informatyki i Telekomunikacji (przy udziale redakcji CRN Polska, która zebrała wówczas sporo podpisów pod branżową petycją) udało się doprowadzić do uchwalenia nowelizacji ustawy o VAT.

Wydawało się, że skoro w ten sposób nastał nowy ład prawny, to firmy IT mogą odetchnąć z ulgą, ale gdzie tam… W zasadzie od razu Marcin Maruta wszczął alarm, dowodząc między innymi, że w przepisach nie zostało sprecyzowane, w jakiej formie ma zostać dokonana obowiązkowa rejestracja zakupionych licencji. A tego rodzaju wątpliwości było jeszcze kilka. Krótko mówiąc, rozwiązanie problemu okazało się jedynie częściowe, dalej godząc w interesy sprzedawców oprogramowania.

Jak już wspomniałem, opisana sytuacja miała miejsce 20 lat temu, a ja mam wrażenie, jakby to było dzisiaj. Trawestując znany cytat książkowy: wiele może się zmienić, a i tak wszystko zostanie po staremu.