Otóż ten przedstawiciel światowego biznesu IT, nazwijmy go na użytek felietonu Dr Nill, podczas naszej rozmowy zauważył, że od jakiegoś czasu trudniej mu się porozumieć z jego ludźmi w regionie, a w Polsce w szczególności. Debatując przy kawie i ciasteczkach, opisywał swoje ostatnie doświadczenia i zauważył odczuwalną różnicę kulturową pomiędzy jego pracownikami na Zachodzie Europy a w Polsce. Emanacją tych różnic miałby być fakt, że jak tworzy się plany rozwojowe, rynkowe czy sprzedażowe na rynkach anglosaskich, znanych mu z autopsji, to w wyniku trudnych i zaciętych negocjacji dochodzi się tam do liczb, które dla obu stron stanowią zobowiązanie. Zobowiązanie na tyle silne, że niewywiązanie się z niego pociąga za sobą często rezygnację ze stanowiska, odejście z firmy i inne tego typu działania o charakterze niemalże honorowym. W Polsce natomiast ustalone kwoty są najczęściej wynikiem krótkich i łatwych rozmów, zaś ich niewypełnienie skutkuje nie tyle działaniami honorowymi po stronie „winnego”, ale dziesiątkami analiz i raportów mających na celu wyjaśnienie, dlaczego tak się stało, a czasami uzasadniających, że od początku cele były nierealne, głupie i niemożliwe do zrealizowania.

W tym momencie rozmowy moja swada „leśnego dziadka” (jak określają mnie niektórzy portalowi polemiści) wzięła górę i zapytałem swego rozmówcę: a znasz opowieść o wezyrze i jego ukochanym koniu? Odpowiedź była oczywiście negatywna, co mnie specjalnie nie zdziwiło, bo zazwyczaj przyjeżdzający do Polski przedstawiciele zachodnich firm IT to ponuraki i ludzie pozbawieni tego, co Francuzi (widocznie tylko na użytek wewnętrzy) nazywają esprit. Więc mu tę historię opowiedziałem.

Dla porządku przypomnę: wezyr miał swego ukochanego rumaka, z którym się prawie nie rozstawał. Ogier był mu wiernym towarzyszem w czasie wypraw wojennych i przyjacielem w czasie pokoju. Do pełni szczęścia brakowało wezyrowi tego, aby mógł z nim rozmawiać. Ponieważ na ostatniej wyprawie do wrót Europy wziął liczny jasyr, pomyślał, że może wśród jeńców znajdzie kogoś, kto podejmie się nauczenia mowy jego ukochanego wierzchowca. Kazał sobie przyprowadzić z tego grona osoby wyselekcjonowane na podstawie wyglądu i inteligencji bijącej z ich twarzy i rozpoczął przesłuchanie: „Czy ty, kapitanie cesarza Leopolda, nauczysz mego konia mówić?” – zwrócił się do eleganckiego poddanego dworu habsburskiego. „Nie, panie” – odpowiedział ten z dumą i pogardą. „Zatem odetną ci głowę jeszcze dziś” – zdecydował wezyr. Następny był rajtar szwedzki, zabłąkany na terenach Europy Środkowej po „potopie”. Ponieważ wyciągnął naukę z przypadku poprzednika, poprosił o możliwość zadania pytania i gdy ją uzyskał, zapytał wezyra o czas, jaki przewidziano na edukację. Usłyszawszy, że rok, odmówił wzięcia w niej udziału i tym samym podzielił los cesarskiego kapitana.

Trzecim był nasz rodak, wypisz wymaluj pierwowzór zabijaki z kart Sienkiewicza. Na pytanie wezyra nie odpowiedział odmową, jak jego poprzednicy, ale rzekł: „Panie, jeśli dasz mi osobny dom w spokojnym i zacisznym miejscu, abym mógł tam przebywać sam na sam z twoim ulubieńcem, kilka twoich hurys i dobrego kucharza, abym nie musiał zabiegać o dobra codzienne, ale był w pełni skoncentrowany na głównym zadaniu i nie rok, a trzy lata, to ja się tego zadania podejmuję”.

 

Wezyr nie posiadał się ze szczęścia. Polak otrzymał wszystko, czego chciał i przystąpił do dzieła. Pewnego dnia jego kucharz jednak nie wytrzymał: „przecież to, czego się podjąłeś, jest niemożliwe do wykonania! Sam wiesz, co stanie się z tobą za trzy lata…”. Na co nasz rodak odpowiedział rezolutnie: „za trzy lata to wezyr może zginąć, jego koń może umrzeć, a i mnie może dopaść jakaś śmiertelna choroba. Zatem spokojnie czekajmy”. Kucharz mimo to nastawał: „a co będzie, jak nic z tego, o czym mówisz, nie będzie miało miejsca?”. Polak nieco poirytowany brakiem inteligencji kucharza warknął: „to koń będzie musiał się nauczyć mówić!”.

Gdy zakończyłem opowiastkę o wezyrze, Dr Nill uśmiechnął się szeroko. I chociaż chciałem jeszcze debatować o tym, że właśnie takie podejście pozwoliło nam wytrwać w miejscu, gdzie postawił nas Bóg i historia, jak również przekonywać, że elastyczne podejście jest naszą siłą etc. etc., mój interlokutor mnie powstrzymał i rzekł: ale przecież ten twój rodak oszukał wezyra… Obiecał wykonać pracę, a wcale nie miał zamiaru osiągnąć, co obiecał, bo przecież od początku wiedział, że to jest niemożliwe. Postąpił nieetycznie – skonkludował Dr Nill. Na hasło „brak etyki” zareagowałem jak koń wezyra na głos surm bojowych i zapytałem: a kim w tym opowiadaniu jest wezyr? Wzór etyki? Przecież dla swej fanaberii posyłał ludzi na śmierć za odmowę zrobienia rzeczy nierealnej. Jeśli Polak jest oszustem, kto zatem jest pozytywnym bohaterem tej dykteryjki? Z tym pytaniem zostawiłem rozmówcę, śpiesząc się na pociąg do Czeremchy, aby dotrzeć na moje Podlasie.

Za to moich Czytelników tak z tym nie zostawię. Zauważmy, że kłopoty w komunikacji na linii lokalny management – zagraniczni mocodawcy zaczęły się, kiedy popyt wyhamował i kiedy rozbudzone niegdyś oczekiwania i przekonania, że polskiego rynku IT ograniczenia właściwie nie dotyczą, okazały się fałszywe. Dodatkowo z różnych powodów zostały ograniczone możliwości funkcjonowania polskich firm, jako hubu handlowego czy brokera pomiędzy dostawcami a odbiorcami, i to zarówno z Europy Wschodniej czy Bliskiego Wschodu, jak też firm z Europy Zachodniej. Od razu wyjaśniam: nie chodzi mi o regulacje VAT-owskie, choć i one miały ostatnio swój udział w ograniczeniu sprzedaży cross border. To jedno.

Po drugie ciągle nie mogę się pozbyć wrażenia, że stosunek „przedstawicieli firm zachodnich” do ich polskich partnerów nadal nie jest całkowicie wolny od postkolonialnej wyższości, która ma różne formy: od przekonania o swej wyższości etycznej (patrz: zachowanie Dr. Nilla) przez przeświadczenie o naszym zacofaniu technicznym i cywilizacyjnym po zwykłą arogancję w stylu „chiracowskim”: „Polska zmarnowała dobrą okazję, żeby siedzieć cicho”, co tłumaczy się na ostatnio bardziej parlamentarne: „zamknij mordę”. Tak się nie da jechać dalej, tym bardziej że dokonywane zmiany kadrowe w myśleniu decydentów mają zastąpić to wszystko, co wymaga czasu i wysiłku, a nie tylko przesuwania figur na szachownicy, co jest wprawdzie i szybkie i efektowne, ale czy skuteczne?

I ostatnie: dlaczego firmy z zachodnim rodowodem na rynku IT to prawie wyłącznie firmy handlowe? Dlaczego brak (poza kilkoma chlubnymi wyjątkami, jak Intel czy ostatnio Sage) inwestycji nie ekstensywnych, ale wykorzystujących lokalne mózgi zamiast mięśni? Czy to nie jest aby syndrom sprzedawania świecidełek dzikusom, który może być aktualnie wzmacniany przez naszą wewnętrzną sytuację polityczną…

Swoją drogą to ciekawe pytanie, jak w tym złożonym przypadku Polski postąpią nasi „przyjaciele z UE”. Czy będą w stanie dokonać złożonej analizy i oddzielić ziarna od plew oraz prowadzić subtelną grę dyplomatyczną, by powstrzymać proces Polexitu, czy też ustami tego bądź innego komisarza będą mimowolnie potwierdzać tezę naszej obecnej większości rządowej, że UE to tylko urzędnicy dbający o swoje interesy, i to w mało elegancki czy wręcz prostacki sposób? Wszak ich standardy przejmują potem przedstawiciele biznesu… Jak będzie, zobaczymy. Dlatego z takim zaciekawieniem oczekuję na spotkanie z Dr. Nillem za kilka miesięcy.