Dziś za sprawą mediów, w tym mediów społecznościowych, wypowiedź, która jednoznacznie nie wspiera jednej ze stron sporu obecnego w życiu publicznym, nie atakuje przeciwnika – czy to prawdziwego, czy tylko wyimaginowanego – jest po prostu do niczego. Jest traktowana jak śmieć albo fanaberia intelektualisty. Czy zdajemy sobie z tego sprawę? Czy na to się zgadzamy? Wreszcie – czy jest to dla społeczeństwa korzystne i przynosi w ostatecznym rozrachunku pozytywne skutki? Myślę, że spontaniczna odpowiedź większości będzie jednoznacznie negatywna i potępi ten stan rzeczy. Ale zastanówmy się…

Niedawno, czekając na kolejny mecz piłkarski (rozpoczynający się zazwyczaj po 20:30), wysłuchałem w telewizji niepublicznej rozmowy redaktora prowadzącego z trójką zaproszonych interlokutorów. Rozmowa dotyczyła tego, czy umiemy ze sobą rozmawiać i jak rozmawiać przy rodzinnych stołach, aby się wzajemnie nie znienawidzić i nie pokłócić na dziesiątki lat. Zestaw zaproszonych gości był zacny i zapowiadał spokojną, głęboką, merytoryczną rozmowę.

Jedną z rozmówczyń była lekko nawiedzona pani psycholog i terapeuta rodzinny, w wieku mocno zaawansowanym, o wyglądzie wojującej weganki. W dyskusji zajmowała stanowiska ogólnie słuszne, teoretycznie poprawne, choć praktycznie niemożliwe do realizacji i emocjonalnie bezwartościowe. Wygłaszała prawdy o szacunku do rozmówców, ich immanentnego prawa do poglądów, konieczności nienaruszania godności dyskutantów, posługiwania się słowem wyważonym, nieraniącym i kulturalnym. Wystarczy tylko wysłuchać debaty sejmowej, aby wiedzieć, o czym szanowna pani psycholog nie mówiła i do czego się nie odnosiła.

Drugą zaproszoną do studia była dziennikarka, felietonistka i pisarka o uznanym autorytecie i sprecyzowanych poglądach na to, co w naszym życiu politycznym się dzieje. Ona z kolei wyznawała pogląd, że trudno rozmawiać przy zachowaniu zalecanych przez panią psycholog zasad, gdy nasz interlokutor nie mówi prawdy, posługuje się językiem insynuacji, jest odporny na argumenty i gada przekazem dnia, a nie zdaniami własnymi. A do tego jest agresywny i w sposób oczywisty zaprzecza faktom. Tutaj włączył się do dyskusji trzeci z zaproszonych gości, profesor PAN w dziedzinie socjologii, z właściwym swej pozycji i zawodowi stwierdzeniem w stylu „o faktach się nie dyskutuje!”. Wedle niego możemy dyskutować o wszystkim, ale fakty są jednoznaczne i nie mogą podlegać podważaniu, bo to prowadzi do najgorszych z możliwych skutków.

I tu w mojej głowie zapaliły się dziesiątki migających lampek. Jak to o faktach się nie dyskutuje? A co z takimi faktami jak katastrofa smoleńska – wypadek czy zamach? A bliżej nam czasowo: czy nauczyciel zarabia miesięcznie 2700 zł i pracuje 46 godzin tygodniowo, czy przy 18-godzinnym pensum bierze na koniec miesiąca z kasy szkoły 7000? Nie widziałem możliwości wiarygodnego rozstrzygnięcia tego dylematu, jakby prawda w tym zakresie nikomu nie była potrzebna, bo pokazywanie w telewizji pasków z zarobkami poszczególnych nauczycieli o kondycji ekonomicznej zawodu nie mówi nic.

 

Jeszcze jakieś przykłady? Proszę: czy w Konstytucji RP jest zapis o długości kadencji Pierwszego Prezesa Sądu Najwyższego, czy nie? Pomijając truizmy w stylu: czy prawdą jest, że na ważne stanowiska w państwie należącym do Unii Europejskiej powołuje się osoby wykwalifikowane o nieposzlakowanej opinii etycznej i wysokim poczuciu odpowiedzialności? Myślę, że tu zaczynają się schody, bo choć odpowiedź na te fundamentalne pytania wydaje się oczywista, to są osobniki, które na jednoznacznie prostokątny stół mówią „okrągły” i jest im z tym dobrze. Ba, są dumne, że kontynuują historycznie szlachetne wzorce otwartej i szczerej rozmowy Polaka z Polakiem. Ale dość nawiązywania do polityki, bo zbyt łatwo jest się naśmiewać i dezawuować postawy, czy to fanatyczne z jednej strony, czy intelektualnie niezborne i niekonstruktywne z drugiej. Warto za to pochylić się nad tym, czy negowanie faktów ma sens.

Co to jest fakt? Może w definicji tego pojęcia tkwi jakaś ułomność? Nie będę odwoływać się do filozofii Wittgensteina (proszę się nie bać), mnie wystarczy prostsza definicja: fakt to zaistniały stan rzeczy, wydarzenie, które miało miejsce w określonym miejscu i czasie. Tyle mówi encyklopedia. Przy czym uwaga: w tej krótkiej definicji ważny jest czas przeszły! Faktem zatem nie jest nic, co może wydarzyć się w przyszłości. W odniesieniu do niektórych wydarzeń z przeszłości, aby uznać je za fakty, musimy odwołać się albo do określonych świadków, albo uznanych autorytetów, albo do doświadczenia znaczących kręgów społecznych.

Dla zobrazowania tego, o co mi chodzi, weźmy taki przykład: czy faul miał miejsce w polu karnym i czy należy podyktować rzut karny? Do niedawna decydował o tym sędzia na boisku i jego decyzja stawała się faktem, niezależnie od prawdy materialnej. Ponieważ zauważono, że oko ludzkie (i nie tylko) jest ułomne, aby uniknąć błędu, wprowadzono VAR. Technologia w służbie prawdy!

Kolejnym przykładem pytania o fundamentalnym znaczeniu jest to, czy Słońce obraca się wokół Ziemi, czy jest na odwrót. W tym przypadku przez dziesiątki tysięcy lat powszechnie uważano, że Słońce okrąża Ziemię, przesuwając się codziennie ze wschodu na zachód. Kto ten oczywisty fakt kwestionował, uznany był za idiotę, odszczepieńca, kłamcę, który chce wywołać rewolucję, a nawet bluźniercę, za co groziła kara śmierci. Aż do czasu Mikołaja Kopernika, który za sprawą obserwacji, matematyki i logiki udowodnił, że to, co widzimy na co dzień, jest złudzeniem! Fakty są inne! Ale ile lat i wysiłku było trzeba, aby to przekonanie zaszczepić w powszechnej świadomości ludzkości? Jak długo ona się upierała, aby ten smutny fakt, że nie jesteśmy pępkiem Wszechświata, zaakceptować i nauczyć się z tym żyć?

Inny przykład podejścia do tego, czym jest fakt, stanowi jajko Kolumba. Oczywiście nie da się jajka postawić na sztorc, ale wystarczy zignorować milczące założenie, że powinno się to zrobić bez naruszenia całości skorupki, aby z rzeczy niemożliwej uczynić fakt, i to fakt oczywisty, czego ponoć dokonał Kolumb na oczach królowej Izabeli i króla Ferdynanda. W tym przypadku wystarczy nieco zmanipulować niedookreśloną rzeczywistość, aby coś niemożliwego stało się oczywiste.

I tak dochodzimy do „sedna tarczy”, jak mówił klasyk. Tym clou jest weryfikacja faktu, czyli sprawdzenie, czy nie mamy do czynienia ze zwykłym fejkiem. Weryfikacji dokonujemy albo sami – tu każdy może próbować być Kolumbem – albo z pomocą autorytetów (bo jak osobiście przekonać się, że Ziemia obraca się wokół Słońca?), albo wreszcie oddając sprawę w ręce ekspertów w danej dziedzinie, i niech oni ustalają, czy był ten karny, czy nie.

Tak postawiony problem sprowadza się do ekspertyzy i autorytetu. Bez nich ani rusz w docieraniu do prawdy. Dlatego wszelkie zamazywanie i podważanie prawdy rozpoczyna się od poniżania autorytetów, dezawuowania ich wiedzy i bezstronności oraz negowania wiedzy ekspertów. Jeśli zauważycie, że dyskusja ze zjawisk schodzi na osoby: „ten powiedział to, a tamten tamto”, możecie być pewni, że zaraz będziecie mieć do czynienia z manipulacją, mającą za zadanie ukształtowanie nowej rzeczywistości, nowej „prawdy” (specjalnie ubieram to słowo w cudzysłów), która jest wygodna, korzystna lub tylko preferowana przez naszego dyskutanta. A czy ma ona coś wspólnego z faktami, to przecież bez znaczenia, bo nie o to w dyskusji chodzi. W niej chodzi o to, aby interlokutora albo przekonać, albo pokonać. Bo po co dyskutować? Aby sobie język strzępić? Bezwartościowe i bezproduktywne.