Deprecated: Creation of dynamic property ACF::$fields is deprecated in /home/sarotaq/crn/wp-content/plugins/advanced-custom-fields-pro/includes/fields.php on line 138

Deprecated: Creation of dynamic property acf_loop::$loops is deprecated in /home/sarotaq/crn/wp-content/plugins/advanced-custom-fields-pro/includes/loop.php on line 28

Deprecated: Creation of dynamic property ACF::$loop is deprecated in /home/sarotaq/crn/wp-content/plugins/advanced-custom-fields-pro/includes/loop.php on line 269

Deprecated: Creation of dynamic property ACF::$revisions is deprecated in /home/sarotaq/crn/wp-content/plugins/advanced-custom-fields-pro/includes/revisions.php on line 397

Deprecated: Creation of dynamic property acf_validation::$errors is deprecated in /home/sarotaq/crn/wp-content/plugins/advanced-custom-fields-pro/includes/validation.php on line 28

Deprecated: Creation of dynamic property ACF::$validation is deprecated in /home/sarotaq/crn/wp-content/plugins/advanced-custom-fields-pro/includes/validation.php on line 214

Deprecated: Creation of dynamic property acf_form_customizer::$preview_values is deprecated in /home/sarotaq/crn/wp-content/plugins/advanced-custom-fields-pro/includes/forms/form-customizer.php on line 28

Deprecated: Creation of dynamic property acf_form_customizer::$preview_fields is deprecated in /home/sarotaq/crn/wp-content/plugins/advanced-custom-fields-pro/includes/forms/form-customizer.php on line 29

Deprecated: Creation of dynamic property acf_form_customizer::$preview_errors is deprecated in /home/sarotaq/crn/wp-content/plugins/advanced-custom-fields-pro/includes/forms/form-customizer.php on line 30

Deprecated: Creation of dynamic property ACF::$form_front is deprecated in /home/sarotaq/crn/wp-content/plugins/advanced-custom-fields-pro/includes/forms/form-front.php on line 598

Deprecated: Creation of dynamic property acf_form_widget::$preview_values is deprecated in /home/sarotaq/crn/wp-content/plugins/advanced-custom-fields-pro/includes/forms/form-widget.php on line 34

Deprecated: Creation of dynamic property acf_form_widget::$preview_reference is deprecated in /home/sarotaq/crn/wp-content/plugins/advanced-custom-fields-pro/includes/forms/form-widget.php on line 35

Deprecated: Creation of dynamic property acf_form_widget::$preview_errors is deprecated in /home/sarotaq/crn/wp-content/plugins/advanced-custom-fields-pro/includes/forms/form-widget.php on line 36

Deprecated: Creation of dynamic property KS_Site::$pingback is deprecated in /home/sarotaq/crn/wp-content/plugins/timber-library/lib/Site.php on line 180

Deprecated: Creation of dynamic property acf_field_oembed::$width is deprecated in /home/sarotaq/crn/wp-content/plugins/advanced-custom-fields-pro/includes/fields/class-acf-field-oembed.php on line 31

Deprecated: Creation of dynamic property acf_field_oembed::$height is deprecated in /home/sarotaq/crn/wp-content/plugins/advanced-custom-fields-pro/includes/fields/class-acf-field-oembed.php on line 32

Deprecated: Creation of dynamic property acf_field_google_map::$default_values is deprecated in /home/sarotaq/crn/wp-content/plugins/advanced-custom-fields-pro/includes/fields/class-acf-field-google-map.php on line 33

Deprecated: Creation of dynamic property acf_field__group::$have_rows is deprecated in /home/sarotaq/crn/wp-content/plugins/advanced-custom-fields-pro/includes/fields/class-acf-field-group.php on line 31

Deprecated: Creation of dynamic property acf_field_clone::$cloning is deprecated in /home/sarotaq/crn/wp-content/plugins/advanced-custom-fields-pro/pro/fields/class-acf-field-clone.php on line 34

Deprecated: Creation of dynamic property acf_field_clone::$have_rows is deprecated in /home/sarotaq/crn/wp-content/plugins/advanced-custom-fields-pro/pro/fields/class-acf-field-clone.php on line 35

Deprecated: Creation of dynamic property Timber\Integrations::$wpml is deprecated in /home/sarotaq/crn/wp-content/plugins/timber-library/lib/Integrations.php on line 33

Warning: Cannot modify header information - headers already sent by (output started at /home/sarotaq/crn/wp-content/plugins/advanced-custom-fields-pro/pro/fields/class-acf-field-clone.php:34) in /home/sarotaq/crn/wp-includes/feed-rss2.php on line 8
- CRN https://crn.sarota.dev/tag/wrzutka-z-autu/ CRN.pl to portal B2B poświęcony branży IT. Dociera do ponad 40 000 unikalnych użytkowników. Jest narzędziem pracy kadry zarządzającej w branży IT w Polsce. Codziennie nowe informacje z branży IT, wywiady, artykuły, raporty tematyczne Fri, 13 Apr 2018 07:53:00 +0000 pl-PL hourly 1 https://wordpress.org/?v=6.6.2 Wracając do Pjongczang https://crn.sarota.dev/wywiady-i-felietony/wracajac-do-pjongczang/ https://crn.sarota.dev/wywiady-i-felietony/wracajac-do-pjongczang/#respond Fri, 13 Apr 2018 07:53:00 +0000 https://crn.pl/default/wracajac-do-pjongczang/ OAR, czyli Olympic Athletes from Russia, to dla mnie kwintesencja i najtrafniejsza parabola dzisiejszego świata.

Artykuł Wracając do Pjongczang pochodzi z serwisu CRN.

]]>
Olimpiada w Pjongczang to wydarzenie rozgrywane cztery lata po analogicznych zawodach, które odbyły się na terenie Federacji Rosyjskiej, w Soczi, w roku 2014. Tamte igrzyska miały być – w założeniu oficjeli rządzących jednym z naszych wschodnich sąsiadów – pokazem siły ekonomicznej, sprawności organizacyjnej i potęgi sportowej gospodarza dla całego cywilizowanego świata. Takim rosyjskim „wstawaniem z kolan” i zdobywaniem powszechnego podziwu i szacunku dla państwa, które od zakończenia zimnej wojny i klęski w tej wojnie poniesionej nie może ani zaakceptować, ani wytłumaczyć swoim obywatelom, dlaczego stało się to, co się stało.

Dopełnieniem tego godnościowego przekazu i wielkomocarstwowej narracji miał być sukces sportowy. Aby go zapewnić, za aprobatą i wręcz pod nadzorem służb państwa stworzono cały system wykorzystania niedozwolonych sposobów, w tym narzędzi dopingowych, do tego, aby sportowcy spod flagi spadkobierczyni ZSRR zdobyli maksymalną liczbę medali. Chodziło nie tylko o stosowanie niedozwolonych środków medycznych, ale też o system oszustw mający na celu uniemożliwienie niezależnym organizacjom międzynarodowym, w tym WADA (Światowej Agencji Antydopingowej), wykrycia procederu wspomagania sportowców w sposób sprzeczny z normami cywilizowanego świata.

I tak się stało. Sportowcy rosyjscy odnieśli w Soczi niespotykany sukces i zdobyli nadzwyczajną liczbę medali. Ale w dwa lata później szydło wyszło z worka i okazało się, że król jest nagi, a raczej bez niedozwolonych środków – bezsilny i bezradny. Skracając wątek: doprowadziło to do tego, że MKOL zdyskwalifikował całą grupę sportowców z Rosji, odebrał im medale olimpijskie i pozbawił Rosję możliwości startu jako kraju w następnych zawodach olimpijskich. Zatem wstając z kolan, Federacja Rosyjska i jej przywódcy walnęli głową w kant stołu i padli plackiem w atmosferze infamii i zwykłego zawstydzenia.

A teraz spójrzmy na to przez pryzmat humanistycznych i humanitarnych idei oświeceniowych. Czy można wszystkich karać za winy poszczególnych sprawców? Czy ci, co mieli cztery lata temu po kilkanaście lat, dziś przebadani na wszystkie sposoby nie mogą wziąć udziału w największym sportowym święcie ludzkości? Czy tak powinny zachowywać się instytucje, które chcą uchodzić za wzór cnót i szlachetności? Nie, nie i jeszcze raz nie! Więc zapadł iście salomonowy wyrok: ukarzmy państwo, które jest winne całego zła, ale pozwólmy gronu jego sportowców na start pod flagą Międzynarodowego Komitetu Olimpijskiego, bez hymnu i wszelkich symboli narodowych. Zakazana została nawet obecność flag rosyjskich na trybunach i w otoczeniu obiektów olimpijskich.

Dlaczego zatem uważam OAR za parabolę dzisiejszego świata? Po pierwsze efekt OAR to klasyczny przykład wchodzenia polityki w sferę, od której powinna trzymać się z daleka. Polityka sportowi szkodzi, a słynną dyplomację pingpongową prowadzoną w latach 60. XX wieku przez USA w stosunku do maoistycznych Chin wielokrotnie zdezawuowano i ośmieszono, choćby w filmie „Forrest Gump”. W ile jeszcze sfer polityka miesza się wbrew naszym życzeniom i oczekiwaniom? W kulturę, religię, życie rodzinne, zdrowie, przedsiębiorczość… Po co i dlaczego? Bo na to pozwalamy!

 

Po drugie OAR potwierdza tezę, że nie ma takiego kłamstwa, świństwa, głupoty, pogwałcenia zasad moralnych i prawa, od czynienia których władza by się powstrzymała, dążąc do osiągnięcia prawdziwych lub tylko pozornych sukcesów propagandowych. Ergo nie ekonomia, nauka, poziom życia ani dobrobyt czy siła militarna, ale „propaganda, głupcze!”. Tym się wygrywa wybory, zdobywa wpływy i poklask zarówno krajowy, jak i międzynarodowy. Niektórzy tę wiedzę i umiejętność opanowali do perfekcji.

Oczywiście do osiągania swoich celów władza potrzebuje „użytecznych idiotów”, którzy dobrowolnie, bez szemrania, a wręcz z pieśnią na ustach będą je realizować. Dziś większość „napakowanych” medalistów z igrzysk w Soczi żyje zapewne na marginesie za marne grosze. Nawet jeśli nie są pozbawieni sportowych emerytur, to na pewno nie na taki los, prestiż i uznanie liczyli. Niełatwo żyć z etykietą oszusta, a życie choćby tylko z piętnem człowieka bez charakteru do lekkich nie należy. Niech ci, którzy nie bacząc na konsekwencje swoich zachowań, kolaborują czy tylko flirtują z władzą złą albo niegodną, o tym pamiętają!

Po czwarte OAR udowadnia tezę starą jak świat, że „oliwa sprawiedliwa, zawsze na wierzch wypływa”. Prędzej czy później prawda zwycięży i obnaży małość manipulatorów i oszustów. Zarówno tych wielkich, instytucjonalnych, jak też tych prostych, jak każdy z nas. Ślady zostawiamy wszędzie. Jest tylko kwestią czasu i wysiłku, aby do nich dotrzeć, zbadać i odczytać na nowo. Nie warto liczyć na przypadek, na to, że „mnie się uda”.

Po piąte OAR obrazuje, jak trudno jest nam być bezwzględnym i pryncypialnym. Jak bardzo chcemy być sprawiedliwi i uczciwi. Chirurg, dokonując amputacji dotkniętej gangreną kończyny, tnie na tyle daleko, żeby być absolutnie pewnym, że nie pozostawi w organizmie ani jednego zainfekowanego miejsca, bo ryzyko jest zbyt poważne – nawet gdy w grę wchodzi nadmierne okaleczenie pacjenta. A nasz świat co robi? Operuje delikatnie, aby nikogo nie urazić, nie wyciąć ani jednej zdrowej tkanki. Skutek: w czasie kontroli dopingowej w Pjongczang wykryto wśród sportowców OAR co najmniej dwa przypadki dopingowe – u medalisty z drużyny curlingowej i snowboardzistki, która na Instagramie umieściła swoje zdjęcie w koszulce promującej czystość w sporcie. O tempora, o mores!

A co z przykładu OAR można wyciągnąć dla nas? Żyjących tu i teraz w Polsce, i działających w branży IT? Ja bym wskazał na dwa aspekty. Nie warto chodzić na skróty i używać „dopalaczy”. Nie warto dla krótkotrwałych, ulotnych efektów poświęcać wieloletniego wysiłku, reputacji firmy i swojego imienia, aby wygrać kolejny puchar, plakietkę czy być uznanym – przez w rzeczy samej mało miarodajne i wiarygodne grono bądź jury – za „gazelę”, „panterę” czy innego „nosorożca” biznesu. Czy to może poprawić nam samopoczucie, kiedy rano patrzymy w lustro? A może poprawi je bardziej podpatrzenie i policzenie nie tego, ilu wrogów wykreowałem sobie wczoraj, ale ilu zdobyłem nowych przyjaciół?

Warto natomiast być stałym, zasadniczym, obiektywnym i niekonfrontacyjnym w przekazie, który adresujemy do otoczenia, do mediów i do pracowników, zarówno co kwartał, jak i codziennie. Informowanie w stylu „we are the best” albo „we are the champions” w gruncie rzeczy jest puste i śmieszne, nawet jeśli nosi jakieś znamiona prawdy. A jeśli do tego podpieramy owo twierdzenie sformułowaniem o słabościach naszych konkurentów, to nie tylko dezawuujemy nasz przekaz, ale narażamy się na porównanie do zająca z bajki o jego wyścigu z żółwiem. Zamiast krzyczeć, że biegamy szybciej niż żółw, może lepiej podkreślić jego pozytywne cechy, których nam brakuje, jak wytrzymałość, konsekwencja czy odporność na stres. To nie tylko sprawi, że wzrośnie nasza wiarygodność, ale spowoduje, że w bilansie dnia po stronie wróg nie pojawi się nowy, a może po stronie przyjaciół przybędzie choć jeden osobnik.

Na koniec dnia jesteśmy sumą tego, jak inni o nas myślą i mówią, czyli produktem propagandy. Nie możemy zatem powiedzieć, że to jest dla nas bez znaczenia, że jesteśmy ponad to. Jeśli naprawdę tak myślimy, to musimy liczyć się z klęską wizerunkową, która poprzedza zazwyczaj problemy biznesowe. Ważne nie tylko, aby inni nie mylili naszego nazwiska, ale żeby mieli na nasz temat dobre zdanie. Bo to oni i ich przekaz świadczą o nas.

Artykuł Wracając do Pjongczang pochodzi z serwisu CRN.

]]>
https://crn.sarota.dev/wywiady-i-felietony/wracajac-do-pjongczang/feed/ 0
Eppur si muove! https://crn.sarota.dev/wywiady-i-felietony/eppur-si-muove/ https://crn.sarota.dev/wywiady-i-felietony/eppur-si-muove/#respond Fri, 09 Mar 2018 12:59:00 +0000 https://crn.pl/default/eppur-si-muove/ Tytułowe, legendarne słowa Galileusza wypowiedziane przed sądem inkwizycji są proste, a jakże głębokie i mogą budzić skojarzenia z sytuacją człowieka dziś, po prawie 400 latach od smutnych wydarzeń, kiedy to wybitny naukowiec musiał wyrzec się prawdy za cenę zachowania życia.

Artykuł Eppur si muove! pochodzi z serwisu CRN.

]]>
Dzisiaj nikt nie kwestionuje faktu, że to Ziemia krąży wokół Słońca, i raczej nie ma takich miejsc na świecie, gdzie naukowcy cierpieliby katusze za swoje poglądy. Ale zdecydowanie gorzej sytuacja wygląda w sferze światopoglądu, przekonań i wiary. Gdzie aktualnie w tym obszarze łamane są prawa człowieka, każdy z nas może wskazać z łatwością. I  – co zaskakujące – niekoniecznie są to miejsca odległe od judeochrześcijańskiej kultury Zachodu. Czy zatem dokonaliśmy kroku naprzód w rozumieniu, czym jest człowiek, czy nie? Jesteśmy bogatsi o doświadczenia przodków i dorobek epok minionych, czy pozostajemy prymitywnymi plemionami kierującymi się w życiu moralnością Kalego (o czym kiedyś na tych łamach już pisałem) i etyką kija bejsbolowego?

Odpowiedź na to pytanie jest złożona i wcale nie jednoznaczna. Dlaczego? Bo człowiek jako gatunek jest słaby, zmienny, omylny i impulsywny. W swoich wyborach nie kieruje się wyłącznie wiedzą i rozumem, ale często impulsem, emocjami i żądzami. Zatem jest w znacznej mierze istotą nieprzewidywalną, podatną na wpływy innych i od innych uzależnioną. Dlatego tak łatwo jest na niego oddziaływać i nim manipulować. Wystarczy jedynie – w skali globalnej i jednostkowej – znaleźć czułe punkty, w które trafienie powoduje oczekiwaną reakcję. Tę metodę bezwzględnie wykorzystują politycy, aby wygrywać wybory w krajach demokratycznych lub „prawie” demokratycznych bądź sięgać po władzę w systemach totalitarnych (czy to autokratycznych, czy oligarchicznych). A potem my borykamy się ze skutkami tych manipulacji.

Tak było zawsze. Takie zachowania notują dramatopisarze starogreccy czy rzymscy, o Szekspirze i jego następcach nie wspominając. Dlaczego to mnie zatem martwi? Ano dlatego, że do zwykłych zjawisk doszły dwa nowe, co może prowadzić do zanegowania jakichkolwiek wartości i kotwic naszego bytu. Tymi zjawiskami są: przyzwolenie na jawne kłamstwo w życiu publicznym idące w parze z chamstwem w stylu „nie mamy pańskiego płaszcza i co Pan nam zrobi?” oraz możliwości każdego z nas jako potencjalnego autora i kreatora informacji dzięki istnieniu otwartych mediów społecznościowych. Z powodu tych dwóch nowych fenomenów każde największe głupstwo może urosnąć do sprawy rangi globalnej, a dowolna głupota stać się symbolem i powodem walki na śmierć i życie.

To prowadzi do sytuacji, kiedy brak odpowiedzi na prymitywny atak odczytywany jest jako słabość, a podstawowymi desygnatami przywództwa stają się skuteczność, bezwzględność, populizm i bezprawie („I co nam Pan zrobi?”). Nic zatem dziwnego, że różne siły walczą o kontrolę nad wymianą myśli i informacji w Internecie, pamiętając o starym, choć jednak nieco uwspółcześnionym powiedzeniu, że kto ma Internet, ten ma władzę, bo może nadzorować infosferę, bez której tu i teraz jednostka ani zbiorowość nie mogą właściwie funkcjonować.

A tymczasem w naszym wspaniałym kraju, podlegającym nieustannej dobrej zmianie, po zakończonej dopiero co rekonstrukcji rządu nie wiadomo, czy Ministerstwo Cyfryzacji jeszcze istnieje, tylko brakuje mu szefa, czy zaginęło w walce o ważniejsze cele, czyli stało się lost in action (zbieżność z nazwą jednej z firm przeżywających turbulencje oczywiście przypadkowa). Na pewno pani Anna Streżyńska odeszła. Nie nie byłem jej fanem – co nie znaczy, że jestem lub byłem jej wrogiem – i to od czasu jej przewodzenia UKE, czyli Urzędowi Komunikacji Elektronicznej, oraz walk z teleoperatorami o koszty usług. Miałem przekonanie i mam je do dziś, że prezentuje ona typ solidnego urzędnika, o niezłych podstawach merytorycznych, ale prochu nie wymyśli. Ostatnie dwa lata te moje przeczucia potwierdziły, bo na krążące w Internecie pytania zadawane zwolennikom Pani Minister o wykazanie jej osiągnięć odpowiedzi nie znalazłem.

 

Dodatkowo sprawa CEPiK-u i kontrowersje związane z Ministrem Obrony Narodowej w kontekście pytania, gdzie ma być w strukturach rządowych ulokowana odpowiedzialność za cyberbezpieczeństwo Polski, ostatecznie przekonały autorów rekonstrukcji rządu o tym, że pani Streżyńska musi odejść. Ale eliminacja osoby nie oznacza, że rekonstruktorzy wiedzili i wiedzą, „co z tym Internetem zrobić”. Piszę, upraszczając, bo jestem przekonany, że tak politycy postrzegają cyfryzację i to, co nazywa się digital agendą, która łączy się w ich umysłach z samymi negatywnymi zjawiskami: cyberatakami, cyberwojną, cyberhejtem, cenzurą Internetu (a w zasadzie kłopotami z jej egzekucją), monopolem koncernów informatycznych, wyciekami informacji etc.

Z drugiej strony widzą oni (tzn. politycy i inni demiurdzy życia publicznego, np. Kościół), że pojawiła się kolejna sfera życia ludzkiego, która wymyka się spod ich wpływu i kontroli. Po nauce (patrz: przykład Galileusza), medycynie, życiu erotycznym, przepływie kapitału i telewizji przyszła kolej na wolność wymiany i tworzenie (!) informacji oraz treści dla masowego odbiorcy. A nasi rządzący albo chcieliby, jak struś chowający głowę w piasek, uznać, że problem ich nie dotyczy, albo chwycić rumaka wolności za wędzidło tuż przy pysku i twardą ręką poprowadzić do własnej stajni, czego przykładów nie brakuje choćby w Rosji czy Chinach.

Proszę Państwa, uprzejmie donoszę, że tak się nie da, a zwłaszcza w naszym kraju, więc nie kombinujcie, jak to kontrolować poprzez wprowadzenie kolejnych urzędów, zezwoleń i koncesji, tylko myślcie, jak skutecznie konkurować, aby to Wasze rozwiązania i treści cieszyły się zainteresowaniem, zaufaniem i estymą społeczeństwa. Nie powielajcie błędu, który popełniliście w przypadku TVP, bo jeśli się jej nie wstydzicie, to niebawem zaczniecie i żadne pieniądze nie pomogą. Choćbyście włożyli w dzieło pod tytułem „Korona królów” budżet „Titanica”, to nie uzyskacie efektu i poziomu choćby „Królowej Bony” z niezapomnianą Aleksandrą Śląską w roli tytułowej.

Brakiem wyobraźni w innym obszarze związanym ze współczesnym elektronicznym i cyfrowym światem wykazują się ci, którzy próbują zakazać handlu elektronicznego w niedzielę. Nie mam pojęcia, jak oni wyobrażają sobie egzekucję tego zakazu, jeśli stanie się obowiązującym prawem. Bo czy właściciel witryny internetowej będzie na niedzielę musiał ją zamykać, aby potencjalny klient nie mógł jej przeglądać, czy będzie mógł przeglądać, ale zablokowane będą funkcje obsługi koszyka (bo przecież wkładanie produktów do kosza to immanentna czynność jakiegokolwiek handlu), czy będzie można operować swoim koszykiem, w tym składać zamówienia, ale nikt nie będzie realizował wysyłek?

Jak zapewne zauważyliście, model ostatni to, poza nielicznymi wyjątkami, modus operandi sklepów internetowych dziś. Więc co to znaczy brak handlu w niedzielę? W gospodarce klasycznej zakaz handlu w niedzielę – szykowany przez nasze władze – to prosta sprawa: zamykamy sklepy na kłódkę, zaciągamy żaluzje, jedziemy na najbliższą stację Orlen lub Lotos i kupujemy co chcemy. Już widziałem w (nomen omen) Internecie memy i filmiki, jak na stacji benzynowej będzie się kupować wątróbkę cielęcą (a co, wszak to niedziela!) i jajka. To dopiero będą jaja. Może nawet doczekamy się jaj w wersji hybrydowej, kto wie?

I tak od Galileusza doszliśmy do paradoksów i groteskowości naszej sytuacji. Bo w Galileuszowym stwierdzeniu „jednak się kręci” zawarty jest nie tylko upór oraz niezmienność prawd i prawideł świata materialnego, fizycznego, ale też swojego rodzaju opis kondycji ludzkiej. A ta zawsze jest bardziej innowacyjna, kreatywna i praktyczna niż prawdy, kodeksy i regulacje jakiejkolwiek władzy, choćby była najbardziej restrykcyjna i skuteczna. Taka upada zresztą jeszcze szybciej, bo budzi silniejszy i bardziej powszechny opór. A zadekretowanie, że białe jest czarne (uwaga, tak ma być; tym razem to nie cytat z klasyka!) nie spowoduje, że w białym garniturze pojawimy się na pogrzebie osoby przez nas poważanej i szanowanej.

Artykuł Eppur si muove! pochodzi z serwisu CRN.

]]>
https://crn.sarota.dev/wywiady-i-felietony/eppur-si-muove/feed/ 0
Po co komu Kartagina? https://crn.sarota.dev/wywiady-i-felietony/po-co-komu-kartagina/ https://crn.sarota.dev/wywiady-i-felietony/po-co-komu-kartagina/#respond Fri, 09 Feb 2018 08:52:00 +0000 https://crn.pl/default/po-co-komu-kartagina/ Zgodnie ze starożytną anegdotą Katon Starszy, zasłużony w służbie Republiki Rzymskiej jako żołnierz w wojnie punickiej przeciw Hannibalowi i później jako senator odznaczający się wieloma przymiotami charakteru i umysłu, kończył każde swe wystąpienie publiczne zdaniem: „Ceterum censeo Carthaginem esse delendam”, co się tłumaczy: „A poza tym uważam, że Kartagina musi zostać zburzona”.

Artykuł Po co komu Kartagina? pochodzi z serwisu CRN.

]]>
Kiedy wypowiadał te słowa, Kartagina była już pozbawiona wcześniejszych zdobyczy na kontynencie europejskim i zepchnięta przez Scypiona Afrykańskiego do swojej kolebki na terenach dzisiejszej Tunezji. Zatem dlaczego i z takim uporem ten niegłupi wszak człowiek dążył do całkowitego unicestwienia wroga Rzymu? Wedle mnie miał po temu co najmniej trzy powody: po pierwsze Kartagina i jej wódz Hannibal napędzili największemu mocarstwu ówczesnego świata niezłego stracha. Nie na darmo jeszcze przez kilka stuleci zawołanie „Hannibal ante portas!” było w armii rzymskiej najwyższego stopnia alarmem, mobilizującym siły zbrojne republiki, a potem cesarstwa do największego poświęcenia i waleczności. Pamiątka tego strachu miała przypominać, że wróg nigdy nie jest pokonany do końca, że trzeba być zawsze czujnym i robić wszystko, aby nie mógł się odrodzić i zagrozić powtórnie. Ergo: słowa Kato Starszego to jakby apel do dogaszenia pogorzeliska, aby przy lada podmuchu pożar nie wybuchł na nowo.

Po wtóre w czasie po wojnach punickich Rzym się konsolidował i bogacił, mając przed sobą okres swej największej świetności. Wrogowie zostali odepchnięci na obrzeża państwa, a arystokracja coraz bardziej zaczęła zajmować się „tezauryzacją” sukcesu i walką o władzę nad Wiecznym Miastem oraz modelem tej władzy, co doprowadziło do przekształcenia republiki w cesarstwo, a zatem model demokratyczny w model autorytarny, gdzie cesarz cieszył się atrybutami boskości. Wróg zewnętrzny był Katonowi potrzebny do tego, aby zwracać swym kolegom senatorom uwagę na to, że mimo oznak osiągniętego sukcesu nigdy nie jest on ostateczny, że musi być pielęgnowany i – jakbyśmy powiedzieli językiem XXI wieku – „mieć zawsze istotne miejsce w agendzie państwa i jego służb”.

Po trzecie wreszcie Katonowi chodziło o to, aby polityka Republiki Rzymskiej miała stałe cele i jakąś oś, a przypadek Kartaginy dzięki przezorności światłej władzy nigdy się nie powtórzył. W tym aspekcie Kartagina była archetypem wszelkiego zarzewia skrytego zagrożenia, które niezlikwidowane na czas i w zarodku może doprowadzić do tragicznych skutków, do owego „Hannibala ante portas”. I tutaj Kato miał słuszność, bo następnymi, którzy mieli zagrozić Rzymowi w jego kolebce zlokalizowanej w centralnej części Półwyspu Apenińskiego, byli barbarzyńcy z północy – jakieś pięć, sześć wieków po śmierci niezłomnego senatora i skutecznego polityka.

„Ale przecież to nie jest miejsce na wykład historyczny”– zapewne pomyśli ten i ów, oczekujący ode mnie kolejnej analizy sytuacji na rynku IT bądź jakichś mniej lub bardziej pomyślnych prognoz na rok 2018. Otóż tego typu myśleniu mogę przyznać rację tylko częściowo. Bo czy naprawdę to, co napisałem powyżej, niczego Wam nie przypomina, nie budzi żadnych skojarzeń?

 

Katonów u nas wielu. Nawet ten i ów polityk już został złośliwie ochrzczony takim nickiem. Czy słusznie, nie jestem pewien. Jeśli weźmiemy „część za całość” (o czym pisałem kilka miesięcy temu), to pewnie słusznie, tylko czy wówczas nie obrażamy tym porównaniem starożytnego męża? Bo on jednak przelewał krew za swoją ojczyznę. A czy ci nasi Katonowie spędzili choćby kilka nocy na poligonie? Wątpię. Może dlatego ich wystąpienia są tak groteskowe, że mogą tylko zaistnieć w konkursie „Srebrne Usta” na najbardziej zapamiętaną (choć niekoniecznie najmądrzejszą) wypowiedź publiczną. Natomiast na pewno nie będą na lata hasłem przewodnim i drogowskazem dla współobywateli. Naszych Katonów stać na hasła na miarę TKM (chyba nikomu nie muszę tłumaczyć, co to znaczy), „taki mamy klimat”, albo „to wszystko wina Tuska”. Bo te pozytywne, jak „dobra zmiana”, „biało-czerwona drużyna” czy „konstytucja dla biznesu”, ośmieszyli ci sami, którzy je wymyślili i głosili. Wróg nie był im do tego potrzebny. Żaden Hannibal „nie musiał być przy tym czynny”, że sparafrazuję klasyka.

Wracając do paradygmatu Kartaginy, wydaje mi się, że każdy z nas ma swoją. Inaczej też niż Kato Starszy, każdy z nas może ją sobie w jakiejś mierze wybrać, zatem mieć Kartaginę „na miarę swych ambicji i możliwości”. Dla niektórych na pewno będzie to znienawidzony konkurent, który zabiera rynek, obniża ceny, rozdaje łapówki i robi w naszym mniemaniu inne niecne rzeczy, aby nam dopiec i nas zniszczyć. Dla innych może to być aparat skarbowy, który nęka firmę ciągłymi kontrolami i – jak Kubuś Puchatek szukający Prosiaczka – im bardziej nic nie znajduje, tym intensywniej szuka. Dla trzecich to uciążliwy klient lub klienci, którzy nie dość, że grymaszą i mają węża w kieszeni, to chcieliby wszystko na wczoraj i za 50 proc. proponowanej ceny. A dodatkowo głęboko wierzą, że istnieje na rynku ktoś, kto im to natychmiast na tych warunkach dostarczy, tylko jakoś tam nie idą, a ciągle chcą tego od nas. Dla jeszcze innych Kartaginą będzie rynek, który się kurczy, nie modernizuje w oczekiwanym tempie, charakteryzuje się coraz mniejszą liczbą podmiotów, które mogą być naszymi partnerami, a uważają, że nasze rozwiązania i nowości to zwykłe badziewie, które nie wiadomo, czy się sprawdzi. Jeszcze kilka przykładów? Może już wystarczy, bo stanę się niestrawny.

Jak widać, wachlarz możliwości jest spory. Proszę nie ograniczać się w fantazji i kreatywności. Ważne, aby nie zapomnieć, w jakim celu i jakich okolicznościach buduje się te Kartaginy. Przypomnę: Kato, zanim wygłaszał w senacie swoje „kartagińskie przesłania”, najpierw z nią się starł, a wojska Rzymu zepchnęły ją do pierwotnego miejsca i pozycji. Po wtóre nadał jej w swej strategii komunikacji (jakbyśmy to powiedzieli dziś) określony cel i kontent. Tylko wówczas ma to sens, bo jeśli jesteśmy niekonsekwentni w przekazie lub głupio uparci, nie zwracamy uwagi na zmiany w otoczeniu, jesteśmy przesadnie egzaltowani lub źle przekaz adresujemy, przeceniamy lub niedoceniamy siły swojego wybranego „odwiecznego wroga”, wówczas stajemy się śmieszni, niewiarygodni i zamiast osiągać zamierzone cele, tracimy powagę, autorytet czy wręcz to, co każdy z nas ma najcenniejsze – twarz.

Przykładów aż nadto dostarcza życie, zwłaszcza życie klasy politycznej w naszym kraju. Jeśli nie może być lepiej, to niech będzie chociaż mądrzej dla nas. Uczyć się i wyciągać wnioski można wszak w każdej i z każdej sytuacji.

Artykuł Po co komu Kartagina? pochodzi z serwisu CRN.

]]>
https://crn.sarota.dev/wywiady-i-felietony/po-co-komu-kartagina/feed/ 0
Summa summarum https://crn.sarota.dev/wywiady-i-felietony/summa-summarum/ https://crn.sarota.dev/wywiady-i-felietony/summa-summarum/#respond Fri, 29 Dec 2017 07:27:00 +0000 https://crn.pl/default/summa-summarum/ W ostatnim felietonie w roku tradycyjnie oczekuje się podsumowania czasu minionego. A zwłaszcza zmierzenia się ze swoimi własnymi prognozami, skoro już miało się czelność upublicznić je na początku roku w felietonie „Horroskop”.

Artykuł Summa summarum pochodzi z serwisu CRN.

]]>
Jak się zatem sprawdziłem jako domorosły analityk i profeta? Wydaje się, że całkiem nieźle, bo na przykład w odniesieniu do zdarzeń zagranicznych mam blisko 100 proc. trafności. Pozostaje tylko do zrealizowania kształt koalicji rządowej w Niemczech, gdzie sojusz – zwany od kolorów barw partyjnych „jamajskim” – chyba ostatecznie upadł.

Nierozstrzygnięty (na moment pisania tego tekstu, a więc koniec listopada) jest też zakres i ostateczny wynik rekonstrukcji rządu w Polsce, który to proces bardzo się opóźnia i chwilami przybiera formę groteski. W każdym razie na dziś mamy już wprawdzie premiera w spodniach, bo taki strój preferuje szefowa rządu, ale jeszcze z broszką, czyli jakby w połowie drogi do realizacji wizji, którą roztaczałem na początku roku.

Zresztą, jakie to ma dla nas znaczenie? Dotąd, od co najmniej 25 lat, czyli od czasu po premierze Mazowieckim i ministrze Balcerowiczu, wpływ sił politycznych na biznes był ograniczony. Ograniczony był też zakres zmian narzucanych gospodarce i tak naprawdę sprowadzał się do regulacji drobiazgowych, ale strategicznie drugo- i trzeciorzędnych oraz do prób majstrowania domorosłych mechaników przy nieźle działającym zegarku.

Zaraz, zaraz – odezwą się niektórzy – a to, co się dzieje z firmami zipiącymi w uścisku fiskusa, to drobiazg? Otóż tak. I w odpowiedzi przytoczę przykład JTT i Optimusa. Kiedyś bardzo dolegliwy dla branży, dziś bardziej anegdotyczny. Uważam, że tak samo będzie z dzisiejszymi „gwiazdami” mediów biznesowych. Przykre to dla zarządów firm i pracowników borykających się z problemami, z którymi borykać się nie powinni, ale z drugiej strony jeśli ktoś chce dobrowolnie robić biznes w kraju o powszechnie znanym „szacunku” do przedsiębiorców, gdzie osoba ryzykująca swym majątkiem i zdrowiem, tworząca miejsca pracy dla głównie młodych ludzi, „cieszy się” zasłużoną „atencją” i „uznaniem” obywateli, to musi się liczyć z konsekwencjami takiego szaleństwa.

Cała ówczesna i obecna sytuacja świetnie obrazuje stosunek rządzących do obywateli. Interesują się obywatelem głównie jako: a) płatnikiem podatków, b) głosem wyborczym. A cel jest jeden: zdobyć władzę albo ją utrzymać, w zależności, czy jest się na wozie, czy pod wozem. A władza jest potrzebna nie po to, aby czynić świat lepszym, ale po to, aby ją umocnić i w niej trwać. Oczywiście autostrady, służba zdrowia, szkolnictwo są ważne, ale na tyle, na ile nie zżerają środków potrzebnych na inne cele, jednocześnie nie powodując frustracji owocujących „niewłaściwymi” zachowaniami przy urnie wyborczej.

 

Historia Polski ostatnich 27 lat to kapitalne studium, czym jest władza w młodej i niesamodzielnej demokracji. Niesamodzielnej, bo poddanej międzynarodowej kontroli i dążącej do ustalonych z góry wzorców. Tej „niesamodzielności” zawdzięczamy nasz rozwój gospodarczy. Temu, że wskaźnik PKB na głowę zwiększył się od 1990 r. ponad dwukrotnie i że Polska gospodarka stara się na stałe wejść do pierwszej dwudziestki najbardziej rozwiniętych krajów świata, sprzyja wiatr wiejący od Zachodu. Choć nigdy nie wiadomo, kiedy przestanie. Wszak nawet pasatowe monsuny czasem cichną i „ryczące czterdziestki” mogą zawodzić zbyt ambitnych żeglarzy. Z tym że my chyba do nich się nie zaliczamy, bo nasi rządzący inaczej rozpisują scenariusze, a w nich gospodarka to samograj. Co najwyżej trzeba pilnować spółek Skarbu Państwa, bo to wehikuł wyborczy.

Najbardziej przykre jest to, że niezależnie od opcji rządzącej nie potrafimy osiągnąć adekwatnych do sukcesów ekonomicznych standardów życia i poziomu usług społecznych. Wszystko, co państwowe, rządowe czy samorządowe, jest siermiężne i kiepskie. Systemy obsługi obywatela na każdym poziomie kuleją. Ostatnie informacje o działaniu choćby systemu CEPiK są powalające. Doświadczona pani minister od cyfryzacji realizuje projekt informatyzacji jednego z głównych w państwie systemów danych swoją własną ekipą i z powodów politycznych nakazuje jego odpalenie, a potem obywatel, aby zarejestrować pojazd, musi stosowny urząd odwiedzić kilka razy, bo „komputer” nie drukuje dowodu rejestracyjnego. Wstyd pod niebiosa! I my mamy uwierzyć, że „centralizacja”, „repolonizacja”, „dekoncentracja” i jeszcze parę „re” i „de” podniesie nasz standard życia. Jeśli taki fachowiec popełnia błędy, to jak to może wyglądać w innych sferach i u ministrów cieszących się gorszą opinią?

Zatem dlaczego władza dąży do autarkii i omnipotencji? Dlaczego mimo wszystko chce skupić całość naszego życia społecznego w swoich rękach? To proste: bo każda „władza lubi tych, do których dopłaca”. Tak było za komuny i tak jest dziś. Ta forma dobrego szafarza, który uległych nagradza (vide 500+), a złych karze (vide domiary VAT za „niezachowanie staranności”), to marzenie każdego rządziciela. Dlaczego? Ano dlatego, że zazwyczaj nawet pies nie gryzie ręki, która mu daje kość, i odgania psy z innego podwórka, aby mu jej nie zabrały. Moment, w którym władza liczy na naszą „psią wierność”, to ta chwila z długopisem nad kartą wyborczą. To jedyny czas, kiedy możemy władzę „polizać” albo „ukąsić”. Ważne, aby wiedzieć, dlaczego jedną z tych czynności wykonujemy. I musimy pamiętać, że następna okazja, aby władzy pokazać nasz wybór, nie nastąpi za miesiąc. Wielu z naszych obywateli o tym zapomina. Traktuje głosowanie jak plebiscyt czy sondaż. A potem kilkanaście godzin traci na zarejestrowanie samochodu czy boi się pójść na spacer z dzieckiem 11 listopada. A ponadto znakomita większość nie dostrzega między tymi zdarzeniami związku przyczynowo-skutkowego. I na to liczy władza. Na naszą krótką pamięć, na psie odruchy, na lenistwo intelektualne, na ciche skamlenie zamiast buntu.

 

Może zmieni to nowe pokolenie, którego emanacją jest protest lekarzy rezydentów. Ich sprzeciw nosi fundamentalnie inny charakter od tego, co znaliśmy dotąd. Jest wielkim wołaniem (nie skamleniem!) o normalność, o przyzwoitość, o właściwe standardy pracy i życia. Większość socjologów opisujących ten bunt podkreśla uniwersalizm protestu, choć wypływający z partykularnych pobudek. Jeśli będzie skuteczny, może pociągnąć za sobą inne zawody, np. pracowników wymiaru sprawiedliwości, nauczycieli, służby mundurowe. Co może być czynnikiem sukcesu tych protestów? Jeden fakt, co prawda statystyczny, ale istotny: oni niczego już nie muszą. Nawet nie muszą zostawać w Polsce. Podobno w czasie głodówki młodych lekarzy odwiedziło więcej headhunterów reprezentujących instytucje medyczne z Europy Zachodniej niż polityków. Oferowali im natychmiastowe zatrudnienie w swoich placówkach za bardzo dobre pieniądze. Realizacja scenariusza emigracji młodych i wykształconych jest dla władzy naprawdę groźna. Nie dość, że uciekają głosy, to w dwójnasób ucieka kasa. Raz jako nakład na państwowy system kształcenia, a dwa jako niezapłacona tu i teraz składka emerytalna.

Ciągłe myślenie w kategorii utrzymania i możliwości utraty władzy ubezwłasnowolnia. Powoduje, że nie ma sensu budowa żadnych pozytywnych i pozytywistycznych (związanych z pracą u podstaw) programów ani strategii. Możemy stać się Włochami z lat 60. i 70 XX wieku, kiedy to rządy zmieniały się kilka razy w roku, a najbardziej cieszyło to mafię na południu, którą nikt się nie zajmował. Ba, która w pewnych zadaniach zastępowała państwo i organizowała społeczność lokalną, niejako wypełniając pustkę po „państwie teoretycznym”.

Czy to przewiduję dla Polski w nadchodzącym roku? Nie, choć takiego scenariusza nie mogę wykluczyć. Obcięte do minimum nakłady na inwestycje, brak poważnej wizji rozwoju, fantasmagorie w stylu Obrony Terytorialnej, Centralnego Portu Komunikacyjnego, inwestowanie w szkodliwy ekologicznie węgiel czy kolejne 500+ dla kogokolwiek – to droga do słabej edukacji, niewydolnej służby zdrowia, jeszcze niższego poziomu usług społecznych, większej emigracji młodych i starzejącej się populacji. To wizja rozwoju krainy domów starców utrzymywanych z pieniędzy przesyłanych serwisem Western Union. Przeginam? Obym przesadzał! Straszę PiS-em? Nie, straszę nieodpowiedzialnością polityków ze wszystkich nurtów i partii. Oni się wyżywią, jak mówił 30 lat temu główny propagandzista PRL-u. A my w naszym kunktatorstwie wyborczym, przenosząc głosy na efemerydy, zabijemy sens demokracji. Poza PSL żadna z partii politycznych III RP nie doczekała swojego 15-lecia. Taką mamy stabilność i ciągłość władzy. Niby twarze te same od lat, a partie coraz to nowe i życie polityczne coraz brutalniejsze i mniej produktywne.

Jak widać, nie ma we mnie głębokich pokładów optymizmu, którymi mógłbym się podzielić z czytelnikami. Jedyne, co człowieka trzyma, to świadomość, że Święta tuż, tuż, że niedługo pierwszy śnieg, że dzień coraz dłuższy, że niebawem wiosna. A rok 2018 zapowiada się biznesowo nawet ciekawiej niż ten, który odchodzi powoli do historii.

Artykuł Summa summarum pochodzi z serwisu CRN.

]]>
https://crn.sarota.dev/wywiady-i-felietony/summa-summarum/feed/ 0
Już nigdy… https://crn.sarota.dev/wywiady-i-felietony/juz-nigdy/ https://crn.sarota.dev/wywiady-i-felietony/juz-nigdy/#respond Fri, 01 Dec 2017 07:46:00 +0000 https://crn.pl/default/juz-nigdy/ Miesiąc temu na łamach CRN-a wieszczyłem wojnę. Dziś będę płakał nad rozlanym mlekiem, bo jak inaczej określić to, co się stało z polską dystrybucją IT.

Artykuł Już nigdy… pochodzi z serwisu CRN.

]]>
Bogusław Linda, aktor charakterystyczny i raczej „nieśpiewający”, niegdyś popełnił piosenkę, a w zasadzie melorecytację pod tytułem „Nigdy”. W absolutnie poetycki i wspaniały sposób wychwala w niej czasy dawno minione, czasy młodości swojej i nas samych. Czasy siermiężne i biedne, czasy musztardy i musztardówek – jedynego polskiego produktu przedstawionego w swoim czasie na wykładach z marketingu na Harvardzie jako przykładu, że towar można sprzedawać „opakowaniem”. Czasy pierwszej coca-coli i pierwszych sukcesów Orłów Górskiego. Linda żałuje, że to już za nim. Czesi w takich okolicznościach mówią: to se ne vrati.

Miesiąc temu na tych łamach wieszczyłem wojnę. Dziś będę płakał nad rozlanym mlekiem, bo jak inaczej określić to, co się stało z polską dystrybucją IT. Parafrazując tekst piosenki Lindy: już nigdy nie będzie tak świetna, skuteczna i innowacyjna. Bo były czasy, kiedy to ona wyznaczała rytm, tworzyła obraz i wartość polskiego rynku IT. Ale „to se ne vrati”. Dlaczego? Ano dlatego, że dystrybucja utraciła tożsamość. Utraciła autorytety, nie wykształciła nowych idei ani paradygmatów swojej egzystencji. Zamieniła swoje wartości na walkę o obrót, o to, aby być największym, choćby kosztem wypraw w strony niebezpieczne, jak brokerka, czy kulturowo jej obce prowadzenie sklepów „szwarcmydło i powidło”. Straciła mir i mit technologiczności, zajmując się zabawkami, elektronarzędziami itp. Jak tu ufać partnerowi, który namawia cię na inwestycje w cloud i przekonuje o jej wyższości, kiedy dla niego ważniejsze jest to, ile w tym miesiącu zarobi na klockach Lego lub na wiertarkach Boscha, o lodówkach nie wspominając, a jedyną chmurą, jaką zna, jest chmura pyłu po przejściu szlifierki.

Dystrybutorzy krajowi wpadli, nolens volens, w tryby giełdy, która wybitnie nie premiuje modeli biznesowych ani sposobów działania właściwych dla tej branży. Coś, co miało w założeniu nobilitować, zwiększać transparentność, ułatwić dostęp do kapitału, stało się kamieniem młyńskim u szyi zarządów oraz marnowaniem „czasu i atłasu”. Tymczasem dostępna gdzie indziej i możliwa do wygenerowania skala biznesu została brutalnie ograniczona przez zachowanie dostawców, dla których im więcej psów walczących o ochłap, tym lepiej i bezpieczniej. Bo gdy walczą między sobą, to nie myślą o kąsaniu kogoś innego. Nadzieje na rozwój geograficzny też uległy szybkiej negatywnej weryfikacji, bo po pierwsze nikt na innych rynkach na polskich graczy nie czekał (coś, co można by nazwać biznesowym syndromem „trójkąta wyszehradzkiego”), a po drugie nie mieliśmy argumentów, aby przekonać do siebie zarówno producentów, jak też rynki. I wreszcie po trzecie, w pogoni za zyskiem „tu i teraz” (patrz: oczekiwania giełdy) nie inwestowano we własną pozycję na tych rynkach. Koniec tego, jaki jest, każdy widzi – nie ma ani jednego gracza, który mógłby z podniesionym czołem oznajmić: jestem liderem regionalnym.

A giganci światowi? O nich akurat mógłbym napisać epopeję. Ale w prostych i żołnierskich słowach ujmę to tak: płacz i zgrzytanie zębów. Płacz właścicieli („po co nam to było?”), a zgrzytanie zębów lokalnego managementu: „jak robić, by nic nie robić (inwestycje na poziomie zerowym, bo zbyt duże ryzyko), wyjść na swoje i zarobić (bo właściciel oczekuje zwrotu z inwestycji)”. Swoją drogą oczekiwanie na zwrot z zerowej inwestycji zakrawa na ironię. Patrząc dokładnie na historię światowej dystrybucji IT, w Polsce mieliśmy do czynienia dokładnie z dwoma (tylko!) zagranicznymi inwestycjami bezpośrednimi: zakup DHI przez Computer 2000 i zakup ABC Daty przez CHS. Reszta to odpryski, residua, pozostałości, okrawki.

 

Przecież Tech Data nie wchodziła do Polski. Znalazła się tu przez przypadek. Przechodziła z tragarzami, którzy załadowali na pakę cały Computer 2000, a łopata zahaczyła i polski kawałek. A Ingram Micro? Miał w naszym kraju już z sześć twarzy, a teraz trzeba je jakoś skleić w całość. O innych zmilczę, bo to raczej imponderabilia. O ile na początku obecności w Polsce dużych zagranicznych graczy stanowili oni wartość, wnosili standardy dystrybucji z rynków dojrzałych, pomagali oswajać polskim firmom IT światowe technologie i standardy, o tyle po roku 2000 byli to raczej pasywni uczestnicy, myślący nie o tym, jak się rozwijać, ale raczej jak wyjść stąd bez nadmiernych strat.

Przykład: pierwszą narzuconą mi rolą po tym, jak znalazłem się „na łopacie” Tech Daty, było zamknięcie operacji Computer 2000 w Bułgarii, a potem na Węgrzech. Widząc, co się dzieje, zaangażowałem się w obronę operacji w Czechach i na Słowacji, wiedząc, że jeśli nie utrzymam tych przyczółków, to losy oddziału polskiego są przesądzone. Dziś czasem sobie myślę, że może zrobiłem głupio. Że pożegnanie polskiej Tech Daty i wykorzystanie jej zasobów w inny sposób, pod innym szyldem miałoby większy biznesowy sens niż marnowanie sił na walkę z wiatrakami spod pasiasto-gwiaździstego sztandaru.

Walka nauczyła mnie wiele. Wielu zahartowanych w tamtych bojach żołnierzy z sukcesem pełni dziś inne misje. I tyle zostało po Tech Dacie. Dziś to inna firma. Po kilku zawirowaniach z kadrą zarządzającą w Polsce niewiele w niej tradycji DHI/Computera 2000. Jest dla mnie – już zewnętrznego obserwatora – ot, taką  firmą jak kilka innych. Zresztą niech oceniają inni, bo mój głos zawsze będzie podejrzewany o stronniczość.

Można więc chyba tylko dodać kolejną zwrotkę do „lindowej” perełki:

Już nigdy nie będzie dystrybucja wyznaczała standardów rynku IT, już nigdy.

Już nigdy wygrana w boju o market share nie będzie miała smaku absolutu, już nigdy.

Już nigdy imprezy branżowe nie będą gromadzić tak mądrych facetów i pięknych dziewczyn, już nigdy.

Mnie do głowy przychodzi tyle. Czy ktoś chciałby coś jeszcze dodać?

Artykuł Już nigdy… pochodzi z serwisu CRN.

]]>
https://crn.sarota.dev/wywiady-i-felietony/juz-nigdy/feed/ 0
Będzie wojna! https://crn.sarota.dev/wywiady-i-felietony/bedzie-wojna/ https://crn.sarota.dev/wywiady-i-felietony/bedzie-wojna/#respond Wed, 25 Oct 2017 07:46:00 +0000 https://crn.pl/default/bedzie-wojna/ Kiedy, gdzie, kogo i z kim? To pytania cisnące się na usta zapewne niejednemu czytelnikowi po przeczytaniu powyższego tytułu. Zacznę od tego, że moje przeświadczenie nie wynika ze statystyki urodzeń – jak wiadomo, więcej rodzących się chłopców niż dziewcząt ma zwiastować czasy wojenne. Nie dotarłem też do informacji tajnych służb obcych wywiadów (o naszych nie piszę, bo ich zapewne obowiązuje sokratejska pewność: „wiem, że nic nie wiem”). To informacja z… gazet.

Artykuł Będzie wojna! pochodzi z serwisu CRN.

]]>
Tak, to one piszą, że po obu stronach Atlantyku w ostatnim roku niesamowitą poczytnością wśród polityków cieszy się „Wojna peloponeska” Tukidydesa. Nasi rządziciele i opozycjoniści też podobno nie stronią od tego dzieła. Jeśli do tego dodamy poprzednią popularność „Sztuki wojennej” Sun Tzu oraz niegasnący popyt na „Księcia” Niccolo Machiavellego (też o wojnie, tylko trochę nam bliższej i kulturowo, i czasowo, i geograficznie), to mamy pełnię złowieszczego obrazu.

Bo po co politycy czytaliby książki, jeśli nie chcieliby wykorzystać przyswojonych treści? Przecież nie po to, aby wyjść na tych, na których nie chciał wyjść naturszczyk Jan Himilsbach, kiedy zaproponowano mu naukę angielskiego z perspektywą wyjazdu do Hollywood… Zatem już się boję, i to nie na żarty. Do tego ta coraz powszechniejsza psychoza: ustanowienie obrony terytorialnej i tłumy garnące się do wojska, oddziałów paramilitarnych lub innych organizacji o podobnym charakterze. I te podnoszone wydatki na sprzęt wojskowy. Oczywiście na potrzeby obronności, bo przecież nikt nie inwestuje w celu agresji. A przynajmniej o tym nie mówi.

Zatem kto będzie kogo napadać, skoro wszyscy są gotowi do obrony, a nikt do ataku? Temu oczywiście towarzyszy odpowiednia retoryka w stylu „nie oddamy ani guzika” czy „nasza armia jest silna”. Bo niby wydajemy więcej, ale na co? Helikoptery wstrzymane już od roku, tymczasem do końca 2016 miało być ich 2 (!), a kilkanaście do połowy 2017. Patrioty? Na razie to my jesteśmy patriotami, niezależnie od okoliczności, bo rakiety będą (może) kiedyś. Homary? Te chyba zastąpiły niesławne „ośmiorniczki” jako znamiona luksusu i rozpasania władzy, bo stosowne wyposażenie i środki prowadzenia wojny ciągle są na liście pobożnych życzeń.

Jeśli ktoś myśli, że właśnie przytoczyłem argumenty przemawiające za tym, że wojny nie będzie, to się myli. Najczęściej wojnę prowadziliśmy, nie będąc do niej ani przygotowani, ani właściwie uzbrojeni, ale za to otoczeni gorącymi w deklaracjach, choć raczej fikcyjnymi (w czynach) sojuszami. Można powiedzieć, że im więcej o wojnie wszyscy gadają, a mniej robią, tym ona bardziej prawdopodobna. I do tego ten ciągły kamuflaż. Przede wszystkim w warstwie werbalnej. Ta nowomowa, zastępująca często efekty realnych działań, mająca wystraszyć przeciwnika, to prężenie muskułów, które ma za cel przykrycie prawdziwego stanu rzeczy.

Maskowanie to też ostatnio moda biznesowa i w naszej branży. Te reorganizacje, restrukturyzacje, zmiany personalne decydentów, nadawanie nowych znaczeń pojęciom starym albo wręcz tworzenie nowych. Po co? Aby było klarowniej, lepiej, sprawniej? Zapewne w zamyśle inicjatorów tak, ale stanie się to za wiele kwartałów. Na razie widzimy coś, co nosi znamiona kamuflażu, ukrywania prawdziwych celów, wprowadzania konkurenta, rynek kapitałowy czy kogo tam chcecie w błąd. Przykład? Pierwszy z brzegu: HP. Ile kwartałów zajęło obu firmom powstałym po podziale giganta osiągnięcie jakiej takiej stabilności i pokazanie znaków poprawy? Dwa lata? Niech mnie poprawią ci z lepszą pamięcią. Kolejne przykłady? Chociażby Dell i Microsoft.

 

A dystrybutorzy? Oto właśnie na tę ścieżkę wchodzi moja wieloletnia miłość: Tech Data. Po opublikowaniu wyników za pierwszą połowę roku finansowego 2018 i policzeniu kosztów przejęcia Avnetu, jak też „posprzątania” w Europie, kurs akcji spółki w jeden dzień (1 września br.) poleciał w dół o „skromne” 20 proc. Dziś mamy odpowiedź zarządu: dzielimy firmę! Nie wiadomo na razie, czy tylko logicznie i mentalnie, czy również fizycznie. Podział ma być zapewne z grubsza na broadline i VAD. Ale gdyby tak podano w komunikacie, jaka byłaby to nowina? Żadna! Więc zamiast podziału znanego od dziesiątków lat zarząd w swej mądrości zaproponował podział na dystrybucję produktów „end point” i „infrastructure”. To samo? Mniej więcej, ale jak brzmi! Nowocześnie, omal innowacyjnie i unikatowo (to dwa ostatnio modne słowa – bez nich żaden plan restrukturyzacji nie ma prawa zaistnieć).

Jak będzie – zobaczymy. Życzę szczerze sukcesu. Powiem więcej: za dwa lata jakieś zmiany zobaczymy wszyscy. Tylko oby na lepsze. Dla dystrybutora i jego partnerów, a przede wszystkim dla kanału resellerskiego. Przez te dwa lata wieszczę perturbacje. Będą tym mniejsze, im szybciej Tech Data w miejscach najbliżej klienta, czyli w poszczególnych krajach, zainwestuje w swoją obecność, bo przynajmniej w Polsce nie robi tego od lat. Wkrótce przykłady innych „kamuflaży”, z innych poziomów organizacji rynku IT w Polsce i nie tylko.

Na koniec stary jak świat żart o tym, jak można rozumieć pojęcie kamuflażu i maskowania: do ziemianki sowieckiego dowódcy frontowego wpada adiutant i krzyczy, że na tyłach oddziału pojawiły się wrogie tanki. Na co oficer wyciąga flaszkę samogonu, rozlewa po szklance i każe podwładnemu wypić, samemu w tym uczestnicząc. Czynność tę powtórzono tyle razy, na ile pozwoliła zawartość butelki. Gdy już nie było trunku, oficer pyta adiutanta: „Sasza, a widzisz ty mnie jeszcze?”. „Niet” – bełkocze młodziak. Na co oficer z właściwą swojej pozycji wyższością konstatuje: „No proszę, Sasza, jak my skutecznie i tanio się zamaskowali”.

Oj, odnoszę wrażenie, że zanim te wszystkie mądrości książkowe z przeszłości trafią do głów dzisiejszych strategów i decydentów, jeszcze parę razy będą musieli zaczerpnąć z mądrości frontowego oficera. Wszak to o niebo prościej, a głowa na drugi dzień boli i tak, i tak.

Artykuł Będzie wojna! pochodzi z serwisu CRN.

]]>
https://crn.sarota.dev/wywiady-i-felietony/bedzie-wojna/feed/ 0
Polacy, nic się nie stało! https://crn.sarota.dev/wywiady-i-felietony/polacy-nic-sie-nie-stalo/ https://crn.sarota.dev/wywiady-i-felietony/polacy-nic-sie-nie-stalo/#respond Fri, 06 Oct 2017 07:23:00 +0000 https://crn.pl/default/polacy-nic-sie-nie-stalo/ Wciąż uważam, że piłka kopana znakomicie odzwierciedla nasze marzenia, kompleksy, wady i zalety narodowego charakteru oraz podejście Polaków jako pewnej wspólnoty do tego, co ważne, i do tego, co ważne mniej.

Artykuł Polacy, nic się nie stało! pochodzi z serwisu CRN.

]]>
Spróbujmy odpowiedzieć na nurtujące kibiców od początku września pytanie: czy aby na pewno nic się nie stało? Przecież wciąż jesteśmy światową potęgą w piłce nożnej mężczyzn! Więc po co te wahania, te zamyślenia, te analizy? Przegrana z Danią, sromotna i wstydliwa, zarówno jeśli chodzi o rezultat, jak i obraz gry naszych reprezentantów na boisku, a potem taki sobie mecz z Kazachami wcale nie dają racjonalnych przesłanek do optymizmu. A odpowiedź jest niezbędna po to, aby nie wyjść na naiwniaka. Klasyfikacja FIFA, gdy mowa o jej konstrukcji, jest ułomna i to bardzo. Można nie grać wcale i awansować w niej o kilkanaście pozycji. Ważne, aby nasi sąsiedzi w rankingu przegrywali z reprezentacjami zajmującymi miejsca poniżej nich i… winda jedzie w górę. Taki sposób wartościowania poszczególnych reprezentacji narodowych ma tyle wspólnego z rzeczywistością, ile propaganda sukcesu z sukcesem.

Zatem to nie miejsce w rankingach decyduje o faktycznej klasie poszczególnych zespołów. Jest jedynie prostą, aby nie powiedzieć uproszczoną, odpowiedzią na potrzeby porządkowania świata przez urzędników, tym razem siedzących w biurach federacji piłkarskiej na okoliczność podziału drużyn do grup w kolejnych losowaniach do turniejów i eliminacji. Nie powiem, że nie starano się uwzględnić w konstrukcji „fifowskiej” tabeli i sposobie naliczania punktów jakiejś racjonalności. Ale jest to próba zmierzenia czegoś, co jest niemierzalne z natury. Gry zespołowe to nie pływanie, lekka atletyka czy, dajmy na to, łucznictwo, gdzie można wynik ustalić obiektywnie. Rezultaty gier zespołowych stanowią odpowiedź wyłącznie na pytanie: która z drużyn w dzisiejszym meczu zdobyła więcej bramek czy punktów. Podkreślam: w dzisiejszym! Bo jutro wynik mógłby być inny, nie mówiąc o tym, jaki by był, gdyby mecz odbywał się za tydzień czy za pół roku. Na takiej kruchej podstawie wyciągać wnioski, czy jesteśmy „the best”, jest zwyczajnie bez sensu.

My, Polacy, takiego podejścia nie lubimy. Bo my chcielibyśmy, aby sport, jak za komuny, jak w ZSSR czy NRD, stanowił kompensatę naszych kompleksów, frustracji i poczucia krzywdy. Aby był naszym „wstawaniem z kolan” czy „wybijaniem się na podmiotowość”. Aby mówił nam, że może nie jesteśmy tak bogaci jak Norwegowie czy Szwajcarzy, tak zorganizowani jak Niemcy, tak doskonali technicznie jak Hiszpanie, tak twardzi i bezwzględni jak Włosi, tak finezyjni jak Francuzi, ale lejemy ich w gałę. Wymienione wyżej kraje bloku wschodniego, które ze sportu uczyniły oręż polityczny, były (każde w swoim czasie) gotowe do zwykłych oszustw, stosowania niedozwolonych metod, dopingu, a nawet przestępstw kryminalnych, aby ich reprezentanci byli naj…, aby przypodobać się „przewodniej sile”, a ta aby podobała się „suwerenowi” i miała święty spokój, nie dbając o rzeczywiste osiągnięcia i postrzeganie państwa na arenie międzynarodowej.

Czy teraz jest w Polsce tak samo? Na szczęście nie! Choć wielu naszych polityków (ze wszystkich opcji politycznych zresztą) chciałoby, aby realizacja hasła „chleba i igrzysk” uwalniała ich od troski o dobre rządzenie, o racjonalność decyzji gospodarczych i ekonomicznych, od mądrości legislacyjnej, od trafności doboru sojuszników i budowy aliansów, od zwykłej przyzwoitości i prostego niekłamania.

 

Wracając do futbolu, a poniekąd i biznesu. Kiedyś pisałem w tych felietonach o swoich obserwacjach piłkarzy na zgrupowaniu w hotelu Hyatt i nie wróżyłem im sukcesu. Parę lat minęło, zmienił się selekcjoner, zmienił się po części skład reprezentacji, a nawet miejsce zgrupowania, co uniemożliwiło mi bezpośrednie obserwacje zachowania piłkarzy. Przede wszystkim zmieniła się pozycja poszczególnych reprezentantów na rynku piłkarskim. To pomaga grać nam lepiej? Zdecydowanie tak. Ale wnikliwie obserwując język ciała piłkarzy w trakcie ostatnich dwóch meczów, ich wzajemne relacje przed i po gwizdku sędziego, sposób odnoszenia się do siebie, mogę stwierdzić jednoznacznie: jest mnóstwo do poprawy. Lewandowski w skórze kapitana oraz głównego motywatora kolegów na boisku nie radzi sobie najlepiej. Przyjął zbyt dużą odpowiedzialność, a ceną, jaką za to płaci, jest utrata walorów sportowych. Jego imperatyw kontroli i pomocy zespołowi poprzez przechodzenie w trudnych chwilach do linii pomocy nie daje nic, a przynosi szkody sportowe. Poza tym nie wszyscy w drużynie to akceptują. Można zaobserwować przykłady reakcji kilku graczy na mobilizacyjne gesty Lewego, jak odganianie się od natręta albo kwestionowanie jego roli. To źle, że rola Roberta jest kontestowana, i to na boisku. Oczywiście nikt nie śmie odsunąć go od wykonywania karnych czy rzutów wolnych w bezpośredniej odległości od bramki, ale czasem reakcją na jego krytyczne uwagi jest wzruszenie ramion albo ciskane przekleństwo.

Nie wiem, czy to wina Lewandowskiego, jego zimnego i wymagającego podejścia do innych, czy to wina „młodych gniewnych”, którzy zbyt szybko w swoich klubach osiągnęli sukces i kontestują rezultaty starszych. Ale Adam Nawałka musi coś z tym zrobić, bo śmiem twierdzić: dziś znów reprezentacja Polski to nie jest jeden organizm. Ja widzę wyraźne rysy, a nie radosną, zmotywowaną, znającą swoją wartość paczkę młodych ludzi mających szczęście reprezentowania Polski. Bardziej jest to zbiór gwiazd i gwiazdek stawiających przed sobą jakieś inne cele niż zaszczyt gry w reprezentacji. Porównuję to z tym, co się stało z naszymi złotymi reprezentacjami w piłce ręcznej i siatkówce i wołam za klasykiem: „nie idźcie tą drogą”, bo jej kres jest jeden – 77 miejsce w klasyfikacji FIFA. Tym, którzy uważają, że jest to niemożliwe, przypominam eliminacje do mundialu w Brazylii. A my wszak słyniemy z tego, że potrafimy dokonać rzeczy niemożliwych dla innych. Kto powiedział, że muszą to być rzeczy dobre?

Jakie to ma przełożenie na biznes? I jakie wnioski możemy wyciągnąć dla naszych firm? Jest ich kilka, ja pokażę tylko dwa. Po pierwsze trzeba zarządzać cyklem życia firmy (czy reprezentacji, jeśli się zgodzimy, że może ona być archetypem przedsiębiorstwa) na każdym etapie. W sposób naturalny maksymalny wysiłek i uwaga jest angażowana, kiedy idzie źle czy jest trudno. Ale częstym błędem bywa odpuszczanie, kiedy wszystko się układa, kiedy jest poczucie mocy i wartości. A to wtedy występuje konieczność działań tzw. ewentualnościowych, przygotowujących nasz zespół na gorsze czasy lub wydarzenia niespodziewane. Rzadko kto to robi i popełnia błąd, bo właśnie ten stan zazwyczaj nazywany jest uśpieniem sukcesem. Chyba z tym mamy do czynienia w ostatnich 4–5 miesiącach w przypadku drużyny Adama Nawałki. Oby przebudzenie nastąpiło szybko i oby praca psychologów reprezentacyjnych znów przekształciła naszych piłkarzy w głodną sukcesu, skonsolidowaną drużynę.

Drugim elementem, na który chciałbym wskazać, jest coś, co się nazywa planowanie następstwem (ang. succession planning), czyli praca z młodymi głodnymi sukcesu. Ile szkody przynosi, nie tylko na boisku, zbyt pochopne awansowanie młodych, nieopierzonych menedżerów. Ile tworzy frustracji w zespole, jeśli proces nie jest zarządzany, pozostawiony sam sobie na zasadzie: jak się młody nie utopi, to będzie pływać. Jest to postępowanie niewłaściwe, niezależnie zresztą od końcowego rezultatu, bo albo tracimy jakiś talent, jeśli się jednak osobnik utopi, albo – jeśli się uratuje i popłynie – zyskujemy typ, w którym zadufanie, przekonanie o swej wielkości, czyli tak zwana sodówa, może wyrządzić szkody trudne do oszacowania. W przypadku drużyny narodowej z dwoma, trzema takimi przypadkami mamy z pewnością do czynienia.

Kiedy to piszę, pozostały jeszcze dwa ostatnie spotkania w eliminacjach do przyszłorocznych mistrzostw świata. To, czy awansujemy, w dużej mierze zależeć będzie od wytępienia przez sztab szkoleniowy niewłaściwych postaw, które zauważyłem i opisałem powyżej. Obyśmy, ani po najbliższych meczach, ani w naszej działalności biznesowej, nie musieli śpiewać tej mało sympatycznej piosenki, którą wybrałem na tytuł niniejszego tekstu.

Artykuł Polacy, nic się nie stało! pochodzi z serwisu CRN.

]]>
https://crn.sarota.dev/wywiady-i-felietony/polacy-nic-sie-nie-stalo/feed/ 0
Kto nauczy konia mówić? https://crn.sarota.dev/wywiady-i-felietony/kto-nauczy-konia-mowic/ https://crn.sarota.dev/wywiady-i-felietony/kto-nauczy-konia-mowic/#respond Fri, 08 Sep 2017 07:28:00 +0000 https://crn.pl/default/kto-nauczy-konia-mowic/ Poprzedni felieton pisałem na długo przed jego opublikowaniem i jeszcze zanim nastąpił przedwakacyjny wysyp informacji o karuzeli kadrowej w firmach IT. Ale został on zauważony nawet za granicą i miałem okazję na temat zmian w Polsce rozmawiać z jednym z reprezentantów firm światowych, akurat przebywającym w Polsce i dysponującym dostatecznie dużą ilością wolnego czasu, aby zmarnotrawić go na rozmowę ze mną.

Artykuł Kto nauczy konia mówić? pochodzi z serwisu CRN.

]]>
Otóż ten przedstawiciel światowego biznesu IT, nazwijmy go na użytek felietonu Dr Nill, podczas naszej rozmowy zauważył, że od jakiegoś czasu trudniej mu się porozumieć z jego ludźmi w regionie, a w Polsce w szczególności. Debatując przy kawie i ciasteczkach, opisywał swoje ostatnie doświadczenia i zauważył odczuwalną różnicę kulturową pomiędzy jego pracownikami na Zachodzie Europy a w Polsce. Emanacją tych różnic miałby być fakt, że jak tworzy się plany rozwojowe, rynkowe czy sprzedażowe na rynkach anglosaskich, znanych mu z autopsji, to w wyniku trudnych i zaciętych negocjacji dochodzi się tam do liczb, które dla obu stron stanowią zobowiązanie. Zobowiązanie na tyle silne, że niewywiązanie się z niego pociąga za sobą często rezygnację ze stanowiska, odejście z firmy i inne tego typu działania o charakterze niemalże honorowym. W Polsce natomiast ustalone kwoty są najczęściej wynikiem krótkich i łatwych rozmów, zaś ich niewypełnienie skutkuje nie tyle działaniami honorowymi po stronie „winnego”, ale dziesiątkami analiz i raportów mających na celu wyjaśnienie, dlaczego tak się stało, a czasami uzasadniających, że od początku cele były nierealne, głupie i niemożliwe do zrealizowania.

W tym momencie rozmowy moja swada „leśnego dziadka” (jak określają mnie niektórzy portalowi polemiści) wzięła górę i zapytałem swego rozmówcę: a znasz opowieść o wezyrze i jego ukochanym koniu? Odpowiedź była oczywiście negatywna, co mnie specjalnie nie zdziwiło, bo zazwyczaj przyjeżdzający do Polski przedstawiciele zachodnich firm IT to ponuraki i ludzie pozbawieni tego, co Francuzi (widocznie tylko na użytek wewnętrzy) nazywają esprit. Więc mu tę historię opowiedziałem.

Dla porządku przypomnę: wezyr miał swego ukochanego rumaka, z którym się prawie nie rozstawał. Ogier był mu wiernym towarzyszem w czasie wypraw wojennych i przyjacielem w czasie pokoju. Do pełni szczęścia brakowało wezyrowi tego, aby mógł z nim rozmawiać. Ponieważ na ostatniej wyprawie do wrót Europy wziął liczny jasyr, pomyślał, że może wśród jeńców znajdzie kogoś, kto podejmie się nauczenia mowy jego ukochanego wierzchowca. Kazał sobie przyprowadzić z tego grona osoby wyselekcjonowane na podstawie wyglądu i inteligencji bijącej z ich twarzy i rozpoczął przesłuchanie: „Czy ty, kapitanie cesarza Leopolda, nauczysz mego konia mówić?” – zwrócił się do eleganckiego poddanego dworu habsburskiego. „Nie, panie” – odpowiedział ten z dumą i pogardą. „Zatem odetną ci głowę jeszcze dziś” – zdecydował wezyr. Następny był rajtar szwedzki, zabłąkany na terenach Europy Środkowej po „potopie”. Ponieważ wyciągnął naukę z przypadku poprzednika, poprosił o możliwość zadania pytania i gdy ją uzyskał, zapytał wezyra o czas, jaki przewidziano na edukację. Usłyszawszy, że rok, odmówił wzięcia w niej udziału i tym samym podzielił los cesarskiego kapitana.

Trzecim był nasz rodak, wypisz wymaluj pierwowzór zabijaki z kart Sienkiewicza. Na pytanie wezyra nie odpowiedział odmową, jak jego poprzednicy, ale rzekł: „Panie, jeśli dasz mi osobny dom w spokojnym i zacisznym miejscu, abym mógł tam przebywać sam na sam z twoim ulubieńcem, kilka twoich hurys i dobrego kucharza, abym nie musiał zabiegać o dobra codzienne, ale był w pełni skoncentrowany na głównym zadaniu i nie rok, a trzy lata, to ja się tego zadania podejmuję”.

 

Wezyr nie posiadał się ze szczęścia. Polak otrzymał wszystko, czego chciał i przystąpił do dzieła. Pewnego dnia jego kucharz jednak nie wytrzymał: „przecież to, czego się podjąłeś, jest niemożliwe do wykonania! Sam wiesz, co stanie się z tobą za trzy lata…”. Na co nasz rodak odpowiedział rezolutnie: „za trzy lata to wezyr może zginąć, jego koń może umrzeć, a i mnie może dopaść jakaś śmiertelna choroba. Zatem spokojnie czekajmy”. Kucharz mimo to nastawał: „a co będzie, jak nic z tego, o czym mówisz, nie będzie miało miejsca?”. Polak nieco poirytowany brakiem inteligencji kucharza warknął: „to koń będzie musiał się nauczyć mówić!”.

Gdy zakończyłem opowiastkę o wezyrze, Dr Nill uśmiechnął się szeroko. I chociaż chciałem jeszcze debatować o tym, że właśnie takie podejście pozwoliło nam wytrwać w miejscu, gdzie postawił nas Bóg i historia, jak również przekonywać, że elastyczne podejście jest naszą siłą etc. etc., mój interlokutor mnie powstrzymał i rzekł: ale przecież ten twój rodak oszukał wezyra… Obiecał wykonać pracę, a wcale nie miał zamiaru osiągnąć, co obiecał, bo przecież od początku wiedział, że to jest niemożliwe. Postąpił nieetycznie – skonkludował Dr Nill. Na hasło „brak etyki” zareagowałem jak koń wezyra na głos surm bojowych i zapytałem: a kim w tym opowiadaniu jest wezyr? Wzór etyki? Przecież dla swej fanaberii posyłał ludzi na śmierć za odmowę zrobienia rzeczy nierealnej. Jeśli Polak jest oszustem, kto zatem jest pozytywnym bohaterem tej dykteryjki? Z tym pytaniem zostawiłem rozmówcę, śpiesząc się na pociąg do Czeremchy, aby dotrzeć na moje Podlasie.

Za to moich Czytelników tak z tym nie zostawię. Zauważmy, że kłopoty w komunikacji na linii lokalny management – zagraniczni mocodawcy zaczęły się, kiedy popyt wyhamował i kiedy rozbudzone niegdyś oczekiwania i przekonania, że polskiego rynku IT ograniczenia właściwie nie dotyczą, okazały się fałszywe. Dodatkowo z różnych powodów zostały ograniczone możliwości funkcjonowania polskich firm, jako hubu handlowego czy brokera pomiędzy dostawcami a odbiorcami, i to zarówno z Europy Wschodniej czy Bliskiego Wschodu, jak też firm z Europy Zachodniej. Od razu wyjaśniam: nie chodzi mi o regulacje VAT-owskie, choć i one miały ostatnio swój udział w ograniczeniu sprzedaży cross border. To jedno.

Po drugie ciągle nie mogę się pozbyć wrażenia, że stosunek „przedstawicieli firm zachodnich” do ich polskich partnerów nadal nie jest całkowicie wolny od postkolonialnej wyższości, która ma różne formy: od przekonania o swej wyższości etycznej (patrz: zachowanie Dr. Nilla) przez przeświadczenie o naszym zacofaniu technicznym i cywilizacyjnym po zwykłą arogancję w stylu „chiracowskim”: „Polska zmarnowała dobrą okazję, żeby siedzieć cicho”, co tłumaczy się na ostatnio bardziej parlamentarne: „zamknij mordę”. Tak się nie da jechać dalej, tym bardziej że dokonywane zmiany kadrowe w myśleniu decydentów mają zastąpić to wszystko, co wymaga czasu i wysiłku, a nie tylko przesuwania figur na szachownicy, co jest wprawdzie i szybkie i efektowne, ale czy skuteczne?

I ostatnie: dlaczego firmy z zachodnim rodowodem na rynku IT to prawie wyłącznie firmy handlowe? Dlaczego brak (poza kilkoma chlubnymi wyjątkami, jak Intel czy ostatnio Sage) inwestycji nie ekstensywnych, ale wykorzystujących lokalne mózgi zamiast mięśni? Czy to nie jest aby syndrom sprzedawania świecidełek dzikusom, który może być aktualnie wzmacniany przez naszą wewnętrzną sytuację polityczną…

Swoją drogą to ciekawe pytanie, jak w tym złożonym przypadku Polski postąpią nasi „przyjaciele z UE”. Czy będą w stanie dokonać złożonej analizy i oddzielić ziarna od plew oraz prowadzić subtelną grę dyplomatyczną, by powstrzymać proces Polexitu, czy też ustami tego bądź innego komisarza będą mimowolnie potwierdzać tezę naszej obecnej większości rządowej, że UE to tylko urzędnicy dbający o swoje interesy, i to w mało elegancki czy wręcz prostacki sposób? Wszak ich standardy przejmują potem przedstawiciele biznesu… Jak będzie, zobaczymy. Dlatego z takim zaciekawieniem oczekuję na spotkanie z Dr. Nillem za kilka miesięcy.

Artykuł Kto nauczy konia mówić? pochodzi z serwisu CRN.

]]>
https://crn.sarota.dev/wywiady-i-felietony/kto-nauczy-konia-mowic/feed/ 0
Dystrybutor to nie bóg https://crn.sarota.dev/wywiady-i-felietony/dystrybutor-to-nie-bog/ https://crn.sarota.dev/wywiady-i-felietony/dystrybutor-to-nie-bog/#respond Fri, 07 Jul 2017 10:17:00 +0000 https://crn.pl/default/dystrybutor-to-nie-bog/ Dystrybutor, nawet największy, nie zawróci Wisły kijem, a to de facto proponuje dystrybutorom część resellerów.

Artykuł Dystrybutor to nie bóg pochodzi z serwisu CRN.

]]>
Warunkiem skutecznego leczenia jest trafna diagnoza, a ta z kolei jest wynikiem przeprowadzenia właściwych badań i wyciągnięcia z nich trafnych wniosków. Tak na pewno jest w medycynie. I tak powinno być w badaniach socjologicznych. A już do perfekcji doprowadzono metodologię badań, które mają stanowić diagnozę postaw i preferencji wyborczych, niezbędnych dla polityków walczących o władzę w systemach demokratycznych. Tak też zazwyczaj jest we wszelkiego rodzaju badaniach marketingowych.

Ostatnio, jak co roku o tej porze, CRN ogłosił wyniki plebiscytu, który w pewnych obszarach i zakresie można uznać za opinię wąskiego wprawdzie, ale istotnego dla obrazu branży IT w Polsce środowiska małych i średnich firm informatycznych. Chodzi o kategorię najlepszego dystrybutora. Jak zagłosowali resellerzy, już wiecie, ale dlaczego właśnie tak i jakie temu towarzyszą emocje, widać przede wszystkim w listach do redakcji, które towarzyszyły głosowaniu. Oto jedna z nieodosobnionych opinii:

„(…) Z punktu widzenia tysięcy małych firm i sklepów IT nie ma czegoś takiego jak Dystrybutor Roku, bo dystrybucja przestała istnieć. Ceny hurtowe w dystrybucji są zawsze dużo wyższe od cen detalicznych u wielkich detalistów, a na ujemnej marży nie da się przecież pracować. Dystrybutorzy zdradzili swoich klientów, nie walcząc o ten duży kawałek rynku. Tysiące małych firm i sklepów zostało bez realnego zaopatrzenia. Powód to zapora cenowa dla małych przedsiębiorstw zorganizowana przez producentów i wielkich detalistów, przy ogromnej współpracy dystrybutorów. Żaden z nich nie zasługuje na miano Dystrybutora Roku, bo nie spełnia swoich zadań, a jedynie utrwala patologie. Takie powinny być wnioski (…)”.

Jak widać, miałem dużo racji, kiedy dwa miesiące temu pisałem, że dystrybutor „nie odpowiada tylko za gradobicie i pomór drobiu”. Gdyby to był jedyny wniosek, który można z zacytowanego listu wyciągnąć, to machnąłbym ręką i pisałbym o czymś innym. Co gorsza jednak, wnioskowanie na bazie tego, co dzieje się na rynku, prowadzi po prostu do błędnych i zgubnych diagnoz – zwłaszcza dla ich autorów. Dlaczego? Ano dlatego, że po pierwsze utrwala obraz świata w podziale na MY (w domyśle: biedni, bezsilni, bezradni) i ONI (w domyśle: silni, decyzyjni, egoistyczni, bezwzględni).

Czy rzeczywiście świat jest tak zbudowany? Może, ale współczuję wyznawcom takich poglądów, bo sami siebie skazują na porażkę, zanim zaczęli walczyć o swoje. To przejaw cech właściwych przegranym, przeciwnych tym, które dziś decydują o sukcesie, takich jak kreatywność, przedsiębiorczość, odpowiedzialność itp.

 

Po drugie nie mogę się zgodzić z tezą zawartą w przytoczonej opinii, że dystrybutorzy nie robili nic, aby sytuacja resellerów była inna. Ja sam i dziesiątki moich kolegów od co najmniej 20 lat powtarzamy: jeśli produkt nie będzie nośnikiem wartości niematerialnych dla klienta końcowego, to czas egzystencji resellerów, którzy cenę traktują jako jedyny powód zakupu i sprzedaży, się kończy. Jeżeli to sformułowanie jest zbyt trudne do zrozumienia, to napiszę wprost: nie ma już miejsca na bezwartościowe elementy w łańcuchu dostaw! Za sprawą informatyki (nie tylko, ale przede wszystkim) droga od producenta do odbiorcy końcowego znacząco się skróciła i będzie skracała się dalej. Powiem więcej: nikt nie jest w tym procesie bezpieczny. Bo ci, co mogą i chcą dziś zaliczać się do ONYCH, z czasem mogą znaleźć się wśród tych bezradnych. Nic nie jest dane raz na zawsze!

Po trzecie chciałbym zadać pytanie autorowi zacytowanej opinii: a jak ta komitywa i wsparcie resellerów miałoby wyglądać? Czy miałoby polegać na dokładaniu z własnej marży do cen? Nie sprzedawaniu do retailu i mordowaniu producentów, którzy tam sprzedają, aby chronić polskiego małego przedsiębiorcę? Wolne żarty. Dystrybutor, nawet największy, nie zawróci Wisły kijem, a to de facto proponuje dystrybutorom część resellerów. Dystrybucja może wyznaczać kierunek, łagodzić skutki, ułatwiać transformację, ale nie ma siły sprawczej boga Chronosa, aby zatrzymać czas i sprawić, żeby z nim współpracujący mogli powiedzieć: „trwaj chwilo, jesteś piękna”. Gdyby tak było, to do dziś gracze, tacy jak MSP, TCH, Techmex, Pronox, California Computers (i inni, których nawet ja już sobie nie przypomnę), osładzaliby resellerom ich trudny los. A jednak to nie oni się ostali na rynku, tylko ci „najgorsi”, którzy nie dostarczają na rynek „realnego zaopatrzenia”. A zatem co dostarczają? Zaopatrzenie wirtualne?

Na koniec trochę moich przemyśleń, jako obywatela zatroskanego o los tego narodu i państwa, które ujawniają się we mnie zawsze, gdy czytam takie i podobne wypowiedzi: płacz nad rozlanym mlekiem i dychotomiczny podział świata (na MY – ONI) są objawem frustracji. Uczucia równie niebezpiecznego, co bezproduktywnego. To ono stoi za strajkami branż, które przez postęp i rozwój technologii są usuwane na margines. Tak jak energię z węgla na pewno zastąpi energia odnawialna, a napęd spalinowy napęd elektryczny (a w przyszłości może jeszcze inny), tak bezwartościowi dostawcy zostaną zastąpieni tymi, którzy te wartości dostarczą.

Niska cena to nie jest wartość, a kto tak nie myśli, niech bierze sprawy w swoje ręce i wyjeżdża „na zmywak” w Londynie czy Berlinie. A jeśli taka postawa w Polsce będzie się upowszechniać (o co wielu się stara, bo takim stadem łatwiej manipulować), łącznie z oczekiwaniem na to, że ONI muszą tę Wisłę jednak zawrócić, to kierunek migracji „ludzi przedsiębiorczych” do Pragi i Bukaresztu też w końcu zyska na popularności. Tylko na tyle nas stać?

Tym, którzy by jednak chcieli do rzeczy podejść inaczej, polecam wiersz-odezwę Adama Asnyka z końca XIX wieku pt. „Do młodych”. Tak, z podobnymi problemami mieli już do czynienia nasi pradziadowie! Oczywiście, chodziło im wówczas o coś znacznie większego niż dystrybucja IT, bo o wolność i niepodległość Polski. Wiersz zaczyna się od słów: „Daremne żale, próżny trud, bezsilne złorzeczenia”. To dobry znak, że wówczas apel Asnyka jakoś zadziałał, skoro dziś żyjemy w wolnym i niepodległym kraju.

Artykuł Dystrybutor to nie bóg pochodzi z serwisu CRN.

]]>
https://crn.sarota.dev/wywiady-i-felietony/dystrybutor-to-nie-bog/feed/ 0
Boże, chroń mnie od przyjaciół… https://crn.sarota.dev/wywiady-i-felietony/boze-chron-mnie-od-przyjaciol/ https://crn.sarota.dev/wywiady-i-felietony/boze-chron-mnie-od-przyjaciol/#respond Fri, 09 Jun 2017 07:32:00 +0000 https://crn.pl/default/boze-chron-mnie-od-przyjaciol/ Słynne powiedzenie, które kończy się na stwierdzeniu, że „z wrogami poradzę sobie sam”, jest przypisywane niejakiemu Armandowi Jeanowi Richelieu. Kardynałowi, który będąc szarą eminencją francuskiej polityki pierwszej połowy XVII w., doprowadził swój kraj do nieosiągalnej wcześniej potęgi. Ten cytat wyjątkowo nadaje się na motto trzeciej i ostatniej już części cyklu felietonów, w którym oceniam obecną sytuację w dystrybucji IT.

Artykuł Boże, chroń mnie od przyjaciół… pochodzi z serwisu CRN.

]]>
Ten felieton stanowi lekką kontrę wobec apelu zawartego w poprzednim, w którym zachęcałem dystrybutorów do łączenia się wokół wspólnych interesów, ale już wyjaśniam tę pozorną sprzeczność. Otóż polega ona na tym, że natura ludzka jest z gruntu łatwowierna i preferuje proste, oczywiste prawdy oraz dychotomiczny podział świata, zgodnie z którym czarne jest czarne, a białe jest białe. I – jak mawiał „klasyk” – nikt nas nie przekona, że jest inaczej. Zatem dystrybutorowi łatwiej uwierzyć, że producent to jego przyjaciel, który nie dość, że wybrał go na swojego partnera w kanale sprzedaży, to chce mu wprost nieba przychylić, dając „jeszcze” protekcję cenową, wsparcie marketingowe oraz (czasami) wyłączność produktową. Jednocześnie oczekuje od niego tak niewiele: pomoc w zdobywaniu pozycji rynkowej, a przede wszystkim zamówień, które pozwolą mu zrealizować jego plany budżetowe i cele bonusowe. Ot, prosta relacja jak w białym tangu na balu maturalnym: ja wybieram ciebie, abyś ty wybrał mnie.

A dla mnie to ściema, żeby nie powiedzieć dosadniej… Zwłaszcza w odniesieniu do dystrybucji produktów IT o charakterze szybko zbywalnym, czyli kiedyś desktopów, potem notebooków, aż w końcu – mówiąc metaforycznie – mleko rozlało się na tablety i smartfony. Bo popatrzmy na to, co robi, a w zasadzie robił typowy producent w czasach sprzed „zarazy”. Działał mniej więcej tak: przekonywał dystrybutora, aby przy przewidywanym przez kanał popycie na, powiedzmy, 10 tys. sztuk i cenie RSP 2 tys. zł zamówił 30 tys. urządzeń, bo wszak ma price protection i 30-proc. prawo rotacji w ciągu najbliższych 3 miesięcy. Naiwny dystrybutor dawał się namówić i składał zamówienie na owe 30 tys. sztuk po 1,8 tys. zł (cena zakupu) z terminem płatności 30 dni. Towar przychodził po 3 tygodniach z fakturą. Dystrybutor go przyjmował do magazynu i się owatowywał, płacąc państwu daninę w wysokości 22 proc. (kiedyś tak właśnie było!) od ceny zakupu 1,8 tys. zł. Następnie ustalał cenę sprzedaży, z tym że nie na umówione wcześniej 2 tys. zł, ale 1940 zł, bo w międzyczasie spadły ceny komponentów i na rynku pojawił się, diabli wiedzą skąd i dlaczego, tańszy towar. Dystrybutorowi udawało się w tej cenie sprzedać 10 tys. szt., bo tyle rynek był w stanie wchłonąć.

W tym czasie mijał termin płatności i rozliczenie VAT-u, więc dystrybutor płacił i biegł do producenta po price protection, ale ten nie był w ciemię bity i odpowiadał: po co tobie price protection? Ja ci zrobię lepiej: do każdej sprzedanej sztuki dostaniesz 100 zł dopłaty, ale… w cenie następnej dostawy. Musisz jedynie zamówić 15 tys. sztuk najnowszego cacka w jego supercenie 1,6 tys. zł już z tą 100 złotową dopłatą, choć na magazynie nadal masz 20 tysięcy „starych”, niesprzedanych modeli. Oczywiście skasujemy przy tym prawo rotacji…

Po następnych 4 tygodniach nadchodziła „dostawa ratunkowa” po 1,6 tys. zł, ale cena „starych” modeli na rynku spadała do poziomu 1,8 tys. zł, czyli do ceny zakupu, a więc wartość marży malała do… zera!

Hola, hola, powie ktoś, a gdzie 100 zł dopłaty? Otóż dopłata zawarta w cenie nowego modelu nigdy nie została zaliczona jako kick back do dostawy pierwszej. Powód? To zależy. Albo niedoskonałość systemów rozliczeniowych dystrybutora, albo „szlabany” stworzone przez fiskusa w głowach księgowych, że nie można obniżać ceny czegoś, co już się sprzedało, albo groźby kar z powodu zaniżania przychodu. Albo, albo, albo… Najprościej było zatem liczyć te 100 zł jako mniejszą cenę nowego produktu i mieć nadzieję, że sprzeda się go z większą marżą. Wszak w całości wyniku to i tak się wymiesza.

 

Niestety, do tego hipotetycznego zarobku nigdy nie dochodziło, bo ceny ciągle spadały, a podaż zawsze była większa od popytu, więc trzeba było wciąż dokładać i dokładać. A ponieważ systemy księgowe z reguły nie obejmują tak „skomplikowanych” procesów, powstawały kalkulacje „na boku”. Przy czym ich zasadniczą wadą było to, że na przykład odejście z firmy przedstawiciela producenta podejmującego tego typu zobowiązania mogło je całkowicie przekreślić. I tak się działo w wielu przypadkach, zwłaszcza u dostawców tajwańskich i chińskich, gdzie ciągłość zobowiązań jest czymś ulotnym, wedle zasady: „niech płaci ten, kto obiecał, ale szukaj go sam, bo to już nie jest mój człowiek”. Ale nie tylko „Azja” tak działała. Wielu w branży pamięta słynny polski przypadek współpracy Compaq – Techmex z początku XXI wieku, która skończyła się fatalnie i zaowocowała w jednej i w drugiej firmie personalnym trzęsieniem ziemi.

W zasadzie cały ten zawiły wywód można sprowadzić do tezy, że opisany system „dopłat do sprzedaży starych produktów przez obniżki cen nowych dostaw” jakoś jednak funkcjonował – od czasu do czasu z zaburzeniami (jak wymienione „compaqowe” czy za mojej kadencji ostre zerwanie relacji Acer – Tech Data) – dopóki rynek rósł i dopłaty można było uzasadniać wzrostem sprzedaży i obrotu. Prawdziwy kryzys rozpoczął się, gdy nowe dostawy zaczęły maleć i nie było miejsca na lokowanie w ich cenach dopłat do sprzedaży „starego” magazynu. Piramidy finansowe skonstruowane przez większość producentów, podobnie jak „imperium” Amber Gold, kończyły swój żywot jedno po drugim: IBM zrezygnował ze sprzedaży hardware’u, HP wydzieliło firmę „specjalnej troski”, Acer cudem uniknął „Chapter 11”, Samsung zaczął zwijać skrzydła segment po segmencie. Przykłady można by mnożyć.

Oczywiście wszyscy producenci zaprzeczą, że takie były ich intencje, ale kochani: tak było! I to nie jest kwestia, czy chodziło o działanie z premedytacją czy nie. To była (jeśli nadal nie jest) patologia. I żeby wszystko było jasne: jak w przypadku Amber Gold nie można usprawiedliwiać wszystkich naiwnych, którzy z żądzy zysku poszli na lep łatwych pieniędzy i wtopili swe oszczędności, tak i tutaj potrzebni byli dystrybutorzy, którzy akceptowali te warunki, nadawali dynamikę wspomnianym procesom czy też byli wręcz ich liderami. Aż do mniejszego czy większego bum.

Poza tym warto zapytać: czy sytuacja była identyczna wszędzie, we wszystkich regionach? Otóż nie! W USA prawie nie wystąpiła, bo tam obowiązują zupełnie inne zasady rynkowe, a dystrybutor jednak wciąż coś znaczy. Zresztą podobnie jak w Wielkiej Brytanii i Francji. Ale już Hiszpania, Włochy, Polska czy Bliski Wschód to raj dla takich metod. Potęga pazerności, brak zdrowego rozsądku, przekonanie, że ja jestem „cwańszy cwaniak” i mnie nikt nie zrobi na szaro – to cechy nie tylko nam właściwe, ale też potrafiące zafascynować innych i otwierające wszystkie drzwi w marnym stylu Nikodema Dyzmy. Na szczęście żadna patologia nie może trwać wiecznie. Zatem czy dziś i jutro może być inaczej?

Otóż jutro, mam nadzieję, nauczka zaowocuje – zarówno po stronie dostawców, dystrybutorów, jak i ich właścicieli – zmianą podejścia do biznesu. Sądzę, że nie są oni głupsi niż 70 proc. populacji i potrafią uczyć się na błędach własnych, bo na błędach cudzych – jak pokazała historia – nie nauczyli się niczego.

Mam nadzieję, że nikt nie będzie już fraternizować się ze swym naturalnym wrogiem, aby wygrać bitwę, bo może przegrać wojnę. Że ci, co przetrwają, będą podchodzić do relacji profesjonalnie, bo nie musimy się przyjaźnić ani tym bardziej kochać, aby się szanować i robić ze sobą dobre interesy. Że przekonamy się do oczywistej prawdy, iż jeśli ktoś oszukał mojego konkurenta, to może oszukać też mnie, niezależnie od chwilowych, nawet najgorętszych zapewnień.

Wreszcie, że warto jeść łyżką, a nie chochlą, nawet jeśli jest się bardzo głodnym, bo można się udławić. Tej ostatniej prawdy nauczyłem się 40 lat temu jako podchorąży w wojsku polskim od prostych żołnierzy służby zasadniczej. Tak, nawet oni mogą być ciekawym źródłem wiedzy o życiu.

Artykuł Boże, chroń mnie od przyjaciół… pochodzi z serwisu CRN.

]]>
https://crn.sarota.dev/wywiady-i-felietony/boze-chron-mnie-od-przyjaciol/feed/ 0