Artykuł Bez żółtych pasków pochodzi z serwisu CRN.
]]>Niestety, prognozy obu panów się ziściły i cyberwojna zapukała do naszych drzwi, co zasadniczo zmieniło punkt widzenia na kwestie cyberbezpieczeństwa. Od 24 lutego chyba nikt, kto mieszka w naszej części Europy, nie patrzy na świat oczami Alicji. Staliśmy się państwem przyfrontowym i choć na całe szczęście na przygraniczne polskie miasta nie spadają rakiety, to cyberataki wyprowadzane z terenu Rosji oraz Białorusi stały się polskim chlebem powszednim.
Z tym, że potyczki w wirtualnej przestrzeni nie przebijają się do mediów tak, jak informacje o kolejnych zamówieniach rządu na Abramsy, HIMARS-y, samoloty F-35 czy śmigłowce Apache. Rząd, który po wybudowaniu płotu na granicy z Białorusią stawia kolejną zaporę, tym razem przy granicy z obwodem kaliningradzkim, zdecydowanie mniej mówi o ochronie cybernetycznej. Co wcale nie oznacza, że w tej materii nic się nie dzieje. W kuluarach słyszy się, że wprawdzie ograniczone mają zostać rządowe wydatki na IT, ale cięcia nie dotkną systemów bezpieczeństwa.
Generał Karol Molenda, dowódca Wojsk Obrony Cyberprzestrzeni, działa według zasady „tisze jediesz dalsze budiesz”. W kwietniu przyznał na łamach „Dziennika”, że Polska codziennie pada ofiarą cyberataków. „Gdy nas nie widać i o nas nie słychać, to znaczy, że dobrze realizujemy swoją pracę. Myślę, że brak żółtych pasków o cyberatakach to jest nasz sukces” – podkreślał dowódca naszych „cyberwojsk”.
Trzeba przyznać, że wspomnianych żółtych pasków od początku konfliktu na Ukrainie nie pojawiło się zbyt wiele – można je policzyć na palcach jednej ręki. W ostatnim czasie najpoważniejszym incydentem był atak DDoS na polski Senat. Wszystko wskazuje na to, że stali za nim rosyjscy hakerzy z grupy XakNet. Przypisuje im się też cyberataki na ukraińską grupę energetyczną, dowództwo zasobów ludzkich amerykańskiej armii, a także parlamenty Słowacji i Izraela.
Ciekawe informacje na temat cyberataków wymierzonych przeciwko Polsce przynoszą dane firmy Check Point Research. W styczniu bieżącego roku przeciętna firma była atakowana niemal 700 razy w tygodniu, podczas gdy w pierwszym tygodniu września już 1033 razy, a pod koniec października aż 1629 razy. Nikt nie powinien mieć wątpliwości, że intensywność kampanii cybernetycznych przybrała na sile po wybuchu wojny na Ukrainie. Nikt nie ma też wątpliwości, skąd nadciągają.
Glenn S. Gerstell, który w latach 2015–2020 pełnił funkcję radcy prawnego Agencji Bezpieczeństwa Narodowego Stanów Zjednoczonych, niedawno powiedział, że Rosja ma „zasłużoną reputację” cybernetycznego napastnika, szczególnie skoncentrowanego na agresji wobec USA i Europy. A co najważniejsze, jej worki treningowe to cztery byłe sowieckie republiki: Estonia, Łotwa, Litwa i Ukraina.
Najwyraźniej lata praktyki procentują, bo „worki treningowe” nauczyły się parować ciosy. Nieźle radzi sobie w tej materii także Polska i pozostaje mieć nadzieje, że żółte paski z informacjami o incydentach cybernetycznych będą rzadkim obrazkiem w telewizjach informacyjnych. A najlepiej, żeby nie było ich w ogóle.
Artykuł Bez żółtych pasków pochodzi z serwisu CRN.
]]>Artykuł Walka z emisją CO<sub>2</sub>: więcej czadu! pochodzi z serwisu CRN.
]]>Jednak drodzy prezesi, marketingowcy i piarowcy, pamiętajcie o tym, że apetyt pismaków rośnie w miarę jedzenia i czekamy na coraz to gorętsze newsy. Jestem pewien, że każda redakcja opublikowałaby informację, że producent X, aby uratować naszą planetę, zmniejsza o 20 procent roczną produkcję komputerów. Jeszcze ciekawszy mógłby być komunikat, że w trosce o ochronę środowiska najwięksi producenci smartfonów postanowili w ciągu najbliższych dwóch lat zawiesić premiery swoich flagowców. Swoje trzy grosze mogą dołożyć platformy streamingowe i oznajmić, że wstrzymują swoją działalność od kwietnia do sierpnia, co wydatnie przyczyni się do zmniejszenia emisji dwutlenku węgla do atmosfery i oszczędzi zużycie energii. To byłyby prawdziwe hity, a nie jakieś tam mgliste zapowiedzi, których zwykły śmiertelnik, taki jak ja, nigdy nie będzie w stanie zweryfikować. Panie i Panowie, dajcie więcej czadu!
Całkiem ciekawe, choć z pewnością mniej odważne niż wymienione wcześniej pomysły, zgłaszały osoby komentujące jeden z moich wpisów na platformie LinkedIn, poświęcony szeroko pojętemu zielonemu IT. Przy okazji serdecznie im dziękuję, że znalazły chwilę czasu, aby podzielić się swoimi spostrzeżeniami. Ciekawy przykład ze Skandynawii przywołał Bartosz Leoszewski, Chief Technology Officer w firmie Techstep. Otóż przetargi na smartfony rozpisywane przez norweskie oraz szwedzkie instytucje rządowe wymagają przedstawienia oferty na produkty używane. Co istotne, oferent musi udzielić na nie gwarancji, a same urządzenia muszą znajdować się w idealnym stanie. Zdaniem Bartosza Leoszewskiego wiele wskazuje na to, że już wkrótce podobną ścieżką podążą skandynawskie firmy, a z czasem może taki trend dotrze na nasze rodzime podwórko. Myślę, że byłby to świetny test dla tych, których działania w zakresie ochrony środowiska ograniczają się do płomiennych wystąpień i składania mglistych deklaracji. Sądzę, że gdyby ustawodawca zdecydował się na taki krok, natychmiast rozległyby się głosy oburzenia, że polityka państwa zabija wolny rynek i nie daje zarobić dostawcom nowych urządzeń.
Użytkownicy LinkedIna zwracają uwagę na jeszcze jeden istotny fakt – w towarzystwie można się pochwalić nowym smartfonem czy laptopem, tak jak butami czy nową marynarką. Zresztą już w kontrowersyjnych „Galeriankach” jedna z dziewczynek uczyła swoją koleżankę: patrz na buty i na telefon. Wy jednak nie patrzcie na buty, ale na urządzenia, z jakich korzystają najwięksi promotorzy ekologii. Choć absolutnie nie zachęcam, aby dodatkowo zaglądać do ich garaży, bo zapewne znalazłby się tam niejeden SUV, i to niekoniecznie z napędem elektrycznym. A tego wasz system nerwowy, ewentualnie przepona, mogłyby nie wytrzymać.
Artykuł Walka z emisją CO<sub>2</sub>: więcej czadu! pochodzi z serwisu CRN.
]]>Artykuł Wszystko jest policzone pochodzi z serwisu CRN.
]]>Jak to się dzieje, że właściciele platform społecznościowych, dysponujących zaawansowanymi algorytmami, poruszają się jak dzieci we mgle, kiedy przychodzi im likwidować konta spamerskie, wyrzucać trolli i blokować fałszywe informacje? Osobą, która ostatnimi czasy odsłoniła kulisy działań Twittera w zakresie ochrony oraz strategii pozyskiwania użytkowników, jest Peiter Zatko – były szef działu bezpieczeństwa tej platformy. Uważa on, że Twitter wprowadzał w błąd regulatorów, składając nieprawdziwe oświadczenia na temat ochrony przed cyberatakami oraz kontami spamowymi, zaś priorytetem dla osób zarządzających platformą był wzrost liczby użytkowników.
W rezultacie wcale nie trzeba być wielkim specjalistą, aby wodzić za nos użytkowników Twittera, Facebooka, YouTube’a, a zwłaszcza marketerów. Liczbę wyświetleń, komentarze czy też polubienia bez trudu można kupić w internecie i wcale nie trzeba szukać takich ofert w Darknecie. Jedna z firm zupełnie jawnie zachęca na swojej witrynie: „promuj z nami swoje social media” i dodaje, że 88 proc. użytkowników ufa opiniom w internecie. Na czym polega owa promocja? Oferta jest bardzo długa, począwszy od sprzedaży komentarzy, polubień aż po „widzów” imprez organizowanych w formie online. Wyobraźmy sobie, że prowadzimy relację live na Facebooku, a liczba widzów jest dość skromna. „Na szczęście” jest proste wyjście z sytuacji – można zakupić od 50 do 3000 „widzów”.
Nie brakuje też ofert dla początkujących lub niedocenianych lekarzy. „Ludzie, idąc do lekarza, czytają na stronie Znany Lekarz opinie. Na ich podstawie wyrabiają sobie zdanie o specjaliście, do którego chcą się udać” – taka, niewątpliwie słuszna, opinia została zamieszczona na stronie firmy pomagającej swoim klientom zaistnieć w przestrzeni internetowej. Co zatem zrobić, aby skuteczniej konkurować z kolegami po fachu? „Kup u nas opinie Znany Lekarz dla swojej działalności i przeskocz konkurencję” – doradzają „specjaliści” od social mediów.
Jak widać biznes w mediach społecznościowych kwitnie. Najważniejsze jest to, że wszyscy są zadowoleni. Facebook, Twitter, Instagram mogą chwalić się liczbą użytkowników i ich ogromną aktywnością, zaś marketerzy dużymi zasięgami i interakcją ze strony internautów. Wszystko jest ładnie policzone i tylko ten ekscentryczny Elon Musk szuka dziury w całym.
Artykuł Wszystko jest policzone pochodzi z serwisu CRN.
]]>Artykuł Mieszkanie w Warszawie, pensja z San Francisco pochodzi z serwisu CRN.
]]>Za to Niemcy ostatnimi czasy jakby nieco przycichli i przestali mnie pytać, jak żyje się w kraju rządzonym przez prawicową dyktaturę. Po rosyjskiej agresji na Ukrainę zdecydowanie bardziej zaczęły interesować ich wieści na temat Roberta Lewandowskiego, a właściwie tego, czy istnieje jakakolwiek szansa na jego pozostanie w Bayernie (od niedawna wiemy, że nie). Z kolei Amerykanie w marcu chwalili nas za pomoc udzieloną Ukrainie, ale już w czerwcu zaczęli zadawać standardowe, czysto grzecznościowe pytania, w rodzaju: ile trwa lot z Polski do Stanów?
Co ciekawe, moi zagraniczni koledzy są na ogół zgodni co do dwóch rzeczy – Polska ma jednego z najlepszych napastników na świecie oraz bardzo dobrych programistów. I wcale nie trzeba ich mocno ciągnąć za język, aby usłyszeć tego typu pochlebstwa. Z jednej strony to miłe, bo słyszę to od bądź co bądź specjalistów uważnie śledzących światową branżę IT. Z drugiej strony trzeba się liczyć z tym, że w najbliższych latach może czekać nas drenaż mózgów. Zresztą o tym się pisze i mówi od dość dawna.
Na brak fachowców IT zwracają uwagę między innymi autorzy raportu „Kapitał ludzki i perspektywy szczecińskiego rynku pracy”. Połowa respondentów uczestniczących w badaniu wskazuje na odpływ specjalistów do zagranicznych firm, tyle samo zgłasza ogromne zapotrzebowanie na programistów i trudności związane z ich pozyskaniem. Wraz ze wzrostem popularności modelu zdalnej pracy problemy zaczną się nawarstwiać. Jeszcze do niedawna wiele osób zniechęcało przed migracją zarobkową konieczność rozstania z rodziną czy strach przed życiem w zupełnie nowym, nieznanym wcześniej środowisku. W obecnych czasach programiści ze Szczecina, Warszawy czy Trójmiasta wcale nie muszą wyjeżdżać do San Jose, Sunnyvale czy San Francisco, aby tworzyć oprogramowanie dla amerykańskich koncernów. Mogą to robić w rodzinnym mieście i tutaj też wydawać zarobione za oceanem dolary. Żyć nie umierać.
Zupełnie inaczej wygląda to z punktu widzenia polskiego pracodawcy. Czy rodzime firmy IT będzie stać na płacenie programistom z Warszawy, Krakowy czy Szczecina amerykańskich pensji? To rzecz jasna poważne wyzwanie, któremu ciężko sprostać. Wprawdzie rząd wprowadził ulgę IP BOX, ale spotyka się ona z krytyką części przedsiębiorców. Zwłaszcza że nie tak wcale dawno rząd opowiadał o planach utworzenia polskiej „doliny krzemowej”, a dziś wokół tego głucha cisza.
Tak czy inaczej trzeba podjąć sensowne działania, aby ratować rodzimą branżę IT, bowiem coraz częściej w środowisku pojawia się pytanie: czy za dekadę będą istnieć polskie firmy wytwarzające autorskie rozwiązania?
Artykuł Mieszkanie w Warszawie, pensja z San Francisco pochodzi z serwisu CRN.
]]>Artykuł Przeprosiny w modelu „pay per use” pochodzi z serwisu CRN.
]]>Niestety, zaczęli gasić pożar benzyną. Oficjalnie przeprosiny do kibiców wygłosiła sztuczna inteligencja o fizjonomii młodej kobiety. Kasia, bo tak ją nazwano, uspokoiła sympatyków, że ceny biletów będą atrakcyjne i dopiero uczy się, jak rozumieć nastroje kibiców. Jednak jej monolog nie poprawił nastrojów wśród sympatyków klubu. Wręcz przeciwnie, nieszczęsna Kasia stała się obiektem drwin miłośników „kopanej” z całej Polski. „Czasami zrobię coś głupiego” asekurowała się Kasia. A może to wcale nie było takie głupie?
Niewykluczone, że Kasia oraz jej „koleżanki” i „koledzy” zdobędą serca milionów Polaków. Wyobraź sobie drogi czytelniku, że ostro wkurzyłeś żonę – już od tygodnia się do Ciebie nie odzywa. Co robić? Wykupujesz usługę w modelu „pay per use” i przystojny humanoid Gracjan (o urodzie latynosa lub wikinga – w zależności od preferencji połowicy) przeprasza małżonkę w Twoim imieniu. Albo zawaliłeś poważny projekt i boisz się o tym poinformować szefa. Wcale nie musisz iść na dywanik. Zamiast tego wysyłasz filmik, na którym robot Jarosław (niemal bliźniaczo podobny do Mike’a Zuckerberga lub Elona Muska), tłumaczy pryncypałowi przyczyny niepowodzenia, a jeśli dopłacisz do usługi, humanoid przedstawi plan naprawczy. Być może za kilka lat, a nawet wcześniej, nie będziemy musieli nikogo przepraszać, prosić lub dziękować. Zrobią to za nas roboty oferowane w modelu „pay per use”.
Oczywiście nie tylko właściciele Wisły Kraków wpadają na „marsjańskie pomysły”. Historia zna mnóstwo zabawnych zdarzeń z robotami w roli głównej. Jakiś czas temu pisałem o trudnych chwilach Peppera – robota opracowanego przez Softbank. Ten android zanudził niemal na śmierć pensjonariuszy domu spokojnej starości, dla których prowadził lekcje śpiewu i gimnastyki. Ostatecznie Pepper wylądował w magazynie razem z innymi gratami. I nie jest to odosobniony przypadek.
Japoński hotel Henn-Na w Nagasaki zatrudnił 243 roboty do wykonywania przeróżnych zadań – od konsjerża po gońca hotelowego. Niedługo potem właściciel obiektu posłał połowę urządzeń na złomowisko, bowiem nie radziły sobie z wykonywaniem podstawowych obowiązków. Najwięcej trudności sprawiało im zrozumienie pytań pensjonariuszy. Pewien elektroniczny asystent budził gościa za każdym razem, kiedy ten chrapał. „Przepraszam, ale nie załapałem, o co chodzi. Czy mógłbyś powtórzyć swoją prośbę?” – pytał uprzejmie robot. Swoją drogą ciekawe, kto przepraszał klientów hotelu za błędy popełnione przez maszyny obdarzone sztuczną inteligencją. Obawiam się, że odpowiedzialność za błędy sztucznych „kolegów” musieli wziąć na siebie ich jak najbardziej żyjący i czujący szefowie. I nie chciałbym się wtedy znaleźć w ich skórze.
Artykuł Przeprosiny w modelu „pay per use” pochodzi z serwisu CRN.
]]>Artykuł Wisła Kraków ze sztuczną inteligencją pochodzi z serwisu CRN.
]]>Niestety, piłkarze nie powalczyli i królowa nauk zdała się na nic. Wisła z hukiem spadła z najwyższej klasy rozgrywkowej. Jak wiadomo, wspomniany Jarosław Królewski jest nie tylko współwłaścicielem krakowskiego klubu, ale również CEO firmy Synerise, zajmującej się sztuczną inteligencją i Big Data. W 2019 roku wraz z Jakubem Błaszczykowskim oraz Tomaszem Jażdżyńskim wyciągnęli Wisłę Kraków z ogromnych tarapatów finansowych. Gdyby nie ich pomoc „Wisełka” prawdopodobnie podzieliłaby losy Polonii Warszawa, zasłużonego klubu tułającego się od kilku lat w niższych klasach rozgrywkowych.
Trzy lata temu Jarosław Królewski oznajmił, iż Wisła Kraków powinna być tak jak jego firma Synerise, czyli ofensywna i odważna. Czy była ofensywna – chyba nie do końca, skoro strzeliła w ostatnim sezonie 37 bramek, a taki Lech Poznań aż 67. Trudno też w takim przypadku mówić o odwadze, a raczej innowacyjności. Biznesmen jest osobą nietuzinkową i bezgranicznie wierzy w moc sztucznej inteligencji oraz wielkich zbiorów danych. Nie bez przyczyny lubi posługiwać się określeniem algokracja.
Czy udało mu się wprowadzić algokrację do Wisły Kraków? Na początku bieżącego roku w klubie funkcjonowały co najmniej dwa rozwiązania bazujące na sztucznej inteligencji. Pierwsze z nich pozwalało określić z dokładnością do czterdziestu osób liczbę kibiców, która pojawi się na kolejnym meczu. Dzięki temu można było na przykład zatrudniać odpowiednią liczbę ochroniarzy na zbliżające się spotkanie, aczkolwiek biorąc pod uwagę wynagrodzenie tej grupy pracowników, trudno liczyć na wielkie oszczędności. Poza tym każdy, nawet średnio zorientowany kibic wie, że na derbach z Cracovią pojawią się tłumy, a na Górnika Łęczna przyjdą jedynie najwięksi fani.
Zdecydowanie ciekawszy wydawał się drugi projekt skierowany do sztabu szkoleniowego. Sztuczna inteligencja dostarczała trenerowi twardych danych dotyczących dyspozycji poszczególnych piłkarzy. Jednak tutaj też chyba coś nie zagrało, o czym najlepiej świadczy pozycja w tabeli. Warto w tym miejscu przypomnieć, że trenerem „Wisełki” był nie byle kto, bo sam Jerzy Brzęczek, wcześniej selekcjoner reprezentacji Polski.
Jak widać mariaż technologii i futbolu nie jest łatwy, co nie oznacza, że niemożliwy. Kiedy w ubiegłym roku mało znany klub Brentford FC awansował do Premier League, większość dziennikarzy i bukmacherów skazywało go na pożarcie i rychły spadek. Tymczasem niewielki klub z przedmieść Londynu zajął 13 miejsce w najsilniejszej piłkarskiej lidze świata. Drużynę często przedstawia się na Wyspach jako wzór do naśladowania w zakresie zastosowania analityki i wielkich zbiorów danych.
Gwoli sprawiedliwości trzeba zaznaczyć, że Brentford FC wdraża długoterminową filozofię innowacji od sześciu lat, a poza podejmowaniem decyzji bazujących na statystyce, szefowie klubu realizują rozsądną strategię biznesową. Czego życzę Wiśle Kraków.
Artykuł Wisła Kraków ze sztuczną inteligencją pochodzi z serwisu CRN.
]]>Artykuł Banda czworga i… ściany jaskiń pochodzi z serwisu CRN.
]]>Tak czy inaczej, jak na razie nie wiadomo, co Musk zrobi ze swoją nową zabawką. Niektórzy (ci najbardziej naiwni?) wierzą, że miliarderowi uda się naprawić świat mediów społecznościowych. Ja się do nich nie zaliczam, zwłaszcza po lekturze „Wielkiej czwórki” Scotta Gallowaya podczas tegorocznej majówki. I zapewniam, że nie był to czas stracony. Jak się łatwo domyślić, bohaterami lektury są Amazon, Apple, Facebook i Google, a więc koncerny przez niektórych również nazywane „bandą czworga” (gang of four). Nie jest to z pewnością pean na cześć wymienionych koncernów. Autor, który jest profesorem Stern School of Business na Uniwersytecie Nowojorskim, ujawnia skrywane strategie wielkiej czwórki i to, jak manipulują one naszymi podstawowymi potrzebami emocjonalnymi. Jednocześnie stawia pytanie, dlaczego „banda czterech” może sobie pozwolić na więcej, a ludzie wybaczają jej grzechy, które dawno już pogrążyłyby inne firmy?
Scott Galloway zwraca między innymi uwagę na niepokojący aspekt współczesnego duopolu medialnego – Facebooka i Google’a. Oba koncerny przekonują, żeby nie nazywać ich mediami, a jedynie platformami. Zdaniem Gallowaya takie uchylanie się od odpowiedzialności społecznej umożliwia rozmaitym autokratom i wrogo nastawionym pozerom posługiwanie się fałszywymi wiadomościami, niosąc ze sobą zagrożenie, że kolejnymi wielkimi mediami mogą być znowu pełne prymitywizmu „ściany jaskiń”.
Czasami spotykam się z osobami, którym udało się uwolnić od mediów społecznościowych. Wprawdzie nie są to nagminne przypadki, aczkolwiek pokazują, że można żyć bez Facebooka, Twittera czy Instagrama. Jeden ze znajomych przyznał, że o wiele łatwiej publikować kontrowersyjne opinie, krytykować znane postaci życia publicznego, gdy jesteś schowany „za klawiaturą”. Jednak kiedy spotyka się bezpośrednio z sąsiadami, są oni bardziej wstrzemięźliwi w wyrażaniu swoich opinii. Powiedział mi również, że dużo łatwiej teraz dogaduje się ze znajomymi, ponieważ nie widzi ich postów na Facebooku i Twitterze.
Elon Musk nazwał Twittera placem miejskim i trzeba przyznać, że to dość trafna analogia. Na placu miejskim zbiera się cały przekrój mieszkańców – obok światłych obywateli nie brakuje oszustów, cwaniaków i złodziei. Podobnie jest w mediach społecznościowych, w których szerzenie dezinformacji jest tylko jednym z wielu występujących tam problemów.
Scott Galloway zauważa, że gospodarka naśladuje przyrodę i jak dotąd w obu przypadkach wskaźnik śmiertelności wynosi 100 procent. Dotyczy to także wielkiej czwórki. Pytanie nie brzmi „czy”, tylko „kiedy i z czyjej ręki”. W każdym razie startupy przymierzające się do roli następców już dziś zapowiadają, że „plac miejski” powinien zastąpić „kameralny skwerek”.
Artykuł Banda czworga i… ściany jaskiń pochodzi z serwisu CRN.
]]>Artykuł Pamięci masowe: startupy podkręcają tempo pochodzi z serwisu CRN.
]]>Założyciele iodyne pracowali dla Oracle’a, AMD, Della, EMC, Intela czy DSSD. Ostatnią z wymienionych firm w 2014 r. kupiło za miliard dolarów EMC, które bazując na architekturze DSSD wprowadziło na rynek system rack-flash EMC DSSD D5. Jak na owe czasy imponował parametrami wydajnościowymi (do 10 milionów operacji wejścia-wyjścia na sekundę, pojemność 144 TB w module rack o wielkości 5U, opóźnienie na poziomie 100 mikrosekund oraz przepustowość do 100 GB/s). W 2017 r. EMC wycofało się z dalszego rozwoju tego sprzętu, ale ludzie wywodzący się z DSSD postanowili pozostać w świecie pamięci flash. Stworzyli „mobilną macierz” Pro Data, która wielkością nie odbiega od 17-calowego laptopa, a swoim wyglądem budzi skojarzenia z MacBook Pro.
– To podobieństwo nie jest przypadkowe. Wzorowaliśmy się na produktach Apple’a. Nasi projektanci opracowali około 50 prototypów, zanim zdecydowaliśmy się wybrać ten ostateczny – mówi Mike Shapiro, dyrektor generalny iodyne.
W środku „laptopa” mieści się płyta główna obsługująca maksymalnie dwanaście dysków SSD NVMe U.2 (na dzień dzisiejszy są to nośniki o pojemności 2 lub 4 TB). Cztery porty służą do podłączenia komputerów Mac (przy maksymalnej konfiguracji przepustowość wynosi 3 Gb/s, zaś w opcji z dwoma notebookami 5 Gb/s). Pro Data posiada cztery dodatkowe łącza, które można wykorzystać do podłączenia kamery, monitora, drukarki czy instrumentów muzycznych. Macierz iodyne uzyskała bar-dzo dobre wyniki w testach prowadzonych przez AnandTech. Przepustowość Pro Data przy sekwencyjnym zapisie 1128 K wynosiła 2,2 GB/s w trybie RAID 0 i 1,7 GB/s w trybie RAID 6. Wymienione wartości pozostawały niezmienne podczas całego 30-minutowego testu. Gorzej od Pro Daty spisały się pojedyncze dyski SSD. Seagate Firecuda NVMe przez minutę uzyskiwał przepustowość nieznacznie przekraczającą 1,9 GB/s, po czym nastąpił spadek do poziomu 1 GB/s, a przez pozostałe 21 minut testu zaledwie 500 MB/s.
– Te testy pokazują, że wydajność, którą chwalą się producenci nośników SSD dotyczy pamięci podręcznej, a gdy tylko ona się zapełni, prędkości spadają. Tymczasem podczas sesji zdjęciowej czy koncertu utrzymanie tej samej prędkości ma niebagatelne znaczenie – tłumaczy Mike Shapiro.
Jak się łatwo domyślić, za „mobilną macierz” trzeba dość słono zapłacić – model z 12 TB kosztuje około 4 tys. dol. Niemniej warto mieć na uwadze, iż Pro Data jest adresowana dla kreatywnych twórców – reżyserów, muzyków, projektantów, a więc ludzi z reguły nie narzekających na brak gotówki. Pro Datę można wykorzystać na planie wideo, w czasie dużych koncertów, wystaw multimedialnych czy transportu (na przykład samolotem pomiędzy dwoma filiami studia animacji).
O ile iodyne zabiega wyłącznie o użytkowników komputerów z nadgryzionym jabłuszkiem, o tyle Tiger Technologies celuje w klientów korzystających z urządzeń obsługiwanych przez Windows. Bułgarska firma od pewnego czasu nieźle poczyna sobie za oceanem, a jednym z jej klientów jest znany międzynarodowy port lotniczy Las Vegas-McCarran. Choć Bułgarzy działają na rynku od piętnastu lat, to dopiero w 2017 r. wykonali wyraźny zwrot w kierunku chmury hybrydowej, opracowując rozwiązanie Tiger Bridge. Popularne serwisy, takie jak Box, iCloud czy Dropbox, synchronizują pliki na komputerze z kopią w chmurze. Natomiast Tiger Technology wybrało nieco inny kierunek.
– Łączymy dowolny katalog lokalny z każdą usługą chmurową. Wszystkie pliki przechowywane w chmurze odnajdujemy w folderze lokalnym, tak jakby były przechowywane na dysku komputera. Jednak w rzeczywistości ich tam nie ma, istnieje tylko symboliczny link – tłumaczy Aleksander Lefterow, CEO Tiger Technology.
Tiger Bridge sprawdza się podczas pracy z dokumentami o dużej objętości, chociażby obrazami w bardzo wysokiej rozdzielczości. Przykładowo, podczas pracy z Adobe Premiere użytkownik odczytuje plik wideo bezpośrednio z chmury publicznej, a wszelkie zmiany są rejestrowane w czasie rzeczywistym. System pobiera z chmury jedynie dane aktualnie edytowane czy też analizowane, a więc w przeciwieństwie do tradycyjnych usług synchronizacji nie pobiera całego pliku.
Tiger Technology obsługuje systemy plików Windows – NTFS i ReFS. Firma nie oferuje wersji dla Linuksa, ponieważ rzadko występuje on na stacjach roboczych. Jednak niewykluczone, że taka opcja pojawi się chociażby ze względu na NAS-y. Największym wyzwaniem stojącym przed bułgarską firmą jest zapewnienie kompatybilności Tiger Bridge z systemem operacyjnym macOS. Jak powszechnie wiadomo, komputery Apple’a bardzo często pracują przy edycji wideo. Tymczasem producent z Cupertino, przynajmniej jak na razie, nie wykazuje chęci do współpracy i wymiany informacji z Bułgarami.
Artykuł Pamięci masowe: startupy podkręcają tempo pochodzi z serwisu CRN.
]]>Artykuł Rosjanie kochają nowe technologie pochodzi z serwisu CRN.
]]>A skoro mowa o rosyjskich produktach IT, to trochę dostało mi się za to, że w marcowym felietonie podszedłem po macoszemu do analizy rosyjskiego rynku IT. Kaleron, najaktywniejszy członek forum internetowego na portalu CRN.pl, zwrócił mi uwagę, że pominąłem firmę Acelab – globalnego dostawcę rozwiązań do odzyskiwania danych, z których korzystają nie tylko firmy zajmujące się tym procesem komercyjnie, ale również służby specjalne i policja. Przyznaję, że nigdy wcześniej nie słyszałem o tej firmie, ale człowiek uczy się przez całe życie.
Niedawno dowiedziałem się także o istnieniu innego rosyjskiego giganta technologicznego. Mikron Group to prawdopodobnie jedyna rosyjska firma zdolna do masowej produkcji półprzewodników z 65-nanometrowymi obwodami. Tyle że według światowych ekspertów Mikron Group jest opóźniony o… 15 lat w stosunku do TSMC (nieco więcej o tym w artykule „Szlaban na chipy dla Rosji: to może zaboleć”, str. 10).
Czytelnicy pytają mnie też, dlaczego nic nie wspomniałem o Revolucie – jednym z najprężniej rozwijających się fintechów. Problem polega na tym, że Revolut jest niezależną prywatną, brytyjską firmą z siedzibą w Wielkiej Brytanii, na dodatek podlegającą nadzorowi Financial Conduct Authority (brytyjski odpowiednik naszego KNF-u). Z drugiej strony Wikipedia informuje, że głównym inwestorem tego startupu jest fundusz DST, kontrolowany przez Jurija Milnera – oligarchę zbliżonego do Kremla. A żeby było jeszcze ciekawiej, ogromne pieniądze do DST płyną z kont należących do Gazprom Invest. Zamieniłem kilka zdań na ten temat z osobą odpowiedzialną za komunikację w Revolut Polska. Menedżer twierdzi, że wpis na Wikipedii jest krzywdzący i Revolut próbował go redagować i poprawiać, ale ktoś wciąż przywracał go do wersji pierwotnej. Ostatecznie fintech dał za wygraną.
Niezależnie od tego, jak ocenimy rozwój rosyjskiej myśli IT, jedno jest pewne – Rosjanie, zresztą podobnie jak wiele innych nacji, lubią obcować z nowymi technologiami, mają też swoje preferencje, o czym możemy się dowiedzieć, słuchając rozmów telefonicznych „żołnierzy rosyjskiej armii „wyzwoleńczej” ze swoimi bliskimi. Jeden z żołdaków po splądrowaniu sklepu z elektroniką przyznał, że telefonów nie brał, bo to same Androidy… Ale nie wszyscy są aż tak wymagający i poszukują w ukraińskich sklepach iPhone’ów. Pewien żołnierz podzielił się z żoną swoimi wątpliwościami dotyczącymi przypalonego laptopa, jaki znalazł w opuszczonym mieszkaniu. Jego druga połówka błyskawicznie podjęła decyzję – laptop się przyda, kiedy „Sofija pójdzie do szkoły”. Nikt jednak nie przebije kreatywności rosyjskiego „szweja”, który wyciągnął płytę balistyczną ze swojej kamizelki kulooodpornej i zamiast niej ukrył tam MacBooka. Cóż, laptop z jabłuszkiem okazał się za cienki, w związku z czym pomysłowy żołnierz nigdy nie będzie miał szansy skorzystać z wymarzonego komputera. Tego scenariusza nie wymyśliłyby ani najtęższe mózgi z Doliny Krzemowej, ani najbardziej pomysłowi scenarzyści z Hollywoodu.
Artykuł Rosjanie kochają nowe technologie pochodzi z serwisu CRN.
]]>Artykuł Rosja 2.0, czyli marzenie ściętej głowy pochodzi z serwisu CRN.
]]>Myślę sobie, że taką „Ładą” w rosyjskiej branży IT jest Kaspersky Lab, choć antywirusy z Rosji cieszą się jednak dużo większym popytem niż auta pochodzące z tego kraju. Kilka dni po wybuchu wojny Jewgienij Kasperski pokusił się nawet o dość odważny, jak na ten moment historii, wpis na Twitterze: „Wierzymy, że pokojowy dialog jest jedynym możliwym instrumentem rozwiązywania konfliktów. Wojna nie jest dobra dla nikogo”. Ani słowa potępienia dla agresora – jednym słowem i wilk syty i owca cała.
Jak się łatwo domyślić Kaspersky Lab nie zamyka swojej działalności w Rosji, a przy okazji warto przypomnieć, że w 2017 r. Departament Bezpieczeństwa Krajowego USA wydał dyrektywę nakazującą cywilnym agencjom rządu federalnego usunięcie oprogramowania Kaspersky Lab po tym, jak firma ta została oskarżona o powiązania z rosyjskimi służbami wywiadowczymi. Innym rosyjskim dostawcą antywirusów jest Dr Web, ale jest to gracz niszowy, nad którym z tego powodu nie warto się zbyt długo rozwodzić. Z Rosją często utożsamia się Acronisa, aczkolwiek ten przypadek nie jest wcale oczywisty. Na fotelu CEO zasiada tam Niemiec Patrick Pulvermueller, a główna siedziba firmy mieści się w Singapurze. Ponadto zaraz po wybuchu wojny Acronis oznajmił, że zawiesza swoją działalność w Rosji. Poza tym rosyjskie korzenie mają Veeam oraz NGINX, ale obie firmy już jakiś czas temu trafiły w ręce amerykańskich właścicieli. NGINX od 2019 r. jest własnością F5 Networks, zaś Veeam od dwóch lat należy do funduszu Insight Partners.
Warto zwrócić uwagę na nad wyraz skromny dorobek w zakresie rozwiązań IT państwa, które aspiruje do bycia światową potęgą. Tymczasem, choć majątek Putina szacowany jest na 100 miliardów dolarów, to Jeff Bezos i Bill Gates mogą się pochwalić większymi fortunami. Z kolei łączna kapitalizacja Apple’a, Microsoftu, Google’a i Amazona jest większa niż PKB Rosji.
Putin najwyraźniej tego nie dostrzega i buduje swoje imperium w oparciu o dystrybucję ropy i gazu do krajów europejskich, a jednocześnie bezpardonowym eliminowaniu potencjalnych konkurentów.
O tym, że w świecie nowych technologii władca Rosji porusza się niczym słoń w składzie porcelany, najlepiej świadczy jego reakcja na wycofanie się z rosyjskiego rynku zagranicznych dostawców software’u. Putin chce pozwolić swoim rodakom na korzystanie z pirackiego oprogramowania, ale to krótkowzroczne myślenie, bo coraz więcej aplikacji oferowanych jest w chmurze – bez subskrypcji większość z nich przestanie działać. Nie mówiąc o tym, że zniechęci zachodnie firmy do powrotu. Z takim przywódcą budowa nowoczesnego państwa 2.0 nie będzie łatwa. Na szczęście nie jest to nasze zmartwienie. Wręcz przeciwnie.
Artykuł Rosja 2.0, czyli marzenie ściętej głowy pochodzi z serwisu CRN.
]]>