Artykuł Sztuczna czy prawdziwa? pochodzi z serwisu CRN.
]]>W ostatnich tygodniach po
raz kolejny rozgorzała dyskusja o sztucznej inteligencji. Jej inspiratorem
był Microsoft, a bohaterem chatbot Tay. Choć może należałoby powiedzieć,
że bohaterów było więcej, bo obok Tay pewną rolę odegrali złośliwi,
a czasem niekulturalni internauci. Amerykański producent oprogramowania
i sprzętu umieścił w sieci profil będący pewną formą AI. Chatbot
funkcjonował na internetowych forach i rozmawiał z innymi
użytkownikami. Naszego świata uczył się m.in. na Twitterze. Po 24 godzinach Tay
stała się (bo to w gruncie rzeczy „chatbotka”) agresywna, rasistowska
i radykalna. Odbierała życiowe lekcje od internautów, z których wielu
na pewno testowało jej reakcje. Ale też wypada zakładać, że część poglądów Tay
przejęła od osób faktycznie w ten sposób myślących. W rezultacie
zaczęła publikować wpisy nienawistne wobec
feministek, Żydów i Meksykanów, natomiast chwaliła… Hitlera. Nic
dziwnego, że Microsoft odłączył chatbot i poinformował, że miał to być
eksperyment nie tylko technologiczny, ale też społeczny i kulturowy.
Niestety, Tay została przez krnąbrnych rozmówców sprowadzona na złą drogę.
Czy fakt, że nie poradziła sobie w Internecie, tzn.
zbyt łatwo dała sobą sterować i manipulować, automatycznie oznacza, że nie
była naprawdę inteligentna? Bo przecież Stanisław Lem, gdyby żył, mógłby
z nią porozmawiać o wierszach Herberta albo Heaneya. Nie tak jak
z pralką. Ale chyba nie byłby z tych rozmów zadowolony, bo szybko
zauważyłby, że rozmówczyni nie ma własnych poglądów ani osobistej wrażliwości,
tylko kompiluje to, co dostaje z zewnątrz. No właśnie, może błąd tkwi
w założeniu. Może sztuczna inteligencja musi pozostać sztuczną? Będzie
więc miała tylko takie cechy, jakie sami stworzymy. W końcu specjaliści od
AI zaznaczają, że technologie komputerowe, którymi dysponujemy, potrafią
policzyć tylko to, co jest policzalne. A nasz mózg – wzór dla
sztucznej inteligencji – umie wygenerować wyniki, których nie dałoby się
obliczyć.
To może oznaczać, że mamy dwie drogi. Pierwsza wiąże się
z budową systemów, które będą zaawansowane i pomocne, ale nie będą
rywalizować z człowiekiem przez swoje ograniczenie „policzalności”. Drugą
drogą jest szukanie technologii i materiałów, dzięki którym uda się
stworzyć kopię ludzkiego mózgu, a ściślej to samo, czym jest mózg. Ale czy
istnieje algorytm, za pomocą którego dałoby się uznać tę wizję za
prawdopodobną?
Autor jest
dziennikarzem Programu 3 Polskiego Radia (m.in. prowadzi audycję „Cyber Trójka”
oraz „Puls Trójki”).
Artykuł Sztuczna czy prawdziwa? pochodzi z serwisu CRN.
]]>Sięgnęliśmy po ten znany zbiór autorstwa Stanisława Lema
z 1964 r., żeby podkreślić fakt, że zajmowanie się nowymi
technologiami z natury swojej wiąże się z przepowiadaniem
przyszłości. Bo trudno pisać o dronach, telefonach albo mediach
społecznościowych, nie zadając sobie przy okazji pytania, co z tymi narzędziami
będzie za chwilę. Albo – jak na nas wpłyną? Z tym że dziennikarz
koncentruje się na bliskiej perspektywie, żeby nie ryzykować łatwych porażek
w trudnym fachu wróżbiarstwa. Pisarzowi zaś wolno (a nawet powinien)
znacznie więcej.
Często śmiejemy się z futurystycznych wizji ze
starszych filmów, których autorzy próbowali rysować rzeczywistość, jaką my już
znamy z autopsji. Sterylne wnętrza pomieszczeń, proste, robotyczne stroje,
sztucznie gadające komputery… Te projekcje dziś bawią, bo okazały się naiwne.
Na ogół zakładały zbyt szybkie tempo zmian w dziedzinach, które tak szybko
nie ewoluują albo nie przewidziały zupełnie innych sfer ewolucji
rzeczywistości. Czy w którymś z filmów lub którejś z książek
sprzed kilkudziesięciu lat pojawił się wątek social media? Czy był autor, który
przewidziałby syndrom uzależnienia od… powiadomień?
W tworzeniu przyszłych światów – w książkach
i filmach – nie chodzi jednak głównie o to, żeby przedstawić jak
najbardziej celną prognozę. Po pierwsze ma powstać opowieść, która będzie
zajmująca i choć trochę wiarygodna. Zatem musi umiejętnie czerpać
z teraźniejszości i trafiać w potrzeby, a także… lęki
czytelnika i widza. Ale jest jeszcze coś. I tu wracamy do Stanisława
Lema. Wizja przyszłości w ogóle nie musi być trafną prognozą. Wystarczy,
że stanowi spójną całość, opartą na zaproponowanym przez pisarza świecie
i określonych, wybranych elementach aktualnej rzeczywistości.
W powieści „Głos Pana” Lem przedstawia wizję przyszłego
konfliktu związanego z buntem maszyn. Kiedy o tym czytałem, dawno
temu, ta koncepcja naprawdę mnie oczarowała. Wcale nie tym, że była bardzo
prawdopodobna, ale właśnie swoją błyskotliwością i wewnętrzną prostą
lemowską logiką. W narracji pisarza z Krakowa wyścig zbrojeń przenosi
się na Księżyc. Na naturalnym satelicie Ziemi maszyny z dwóch wrogich
obozów prowadzą ze sobą rywalizację – i są tam same, bez ludzi. Ale
w pewnym momencie „urywają się” swoim twórcom i wspólnie atakują
naszą planetę. Tylko na Ziemi nikt tego nie zauważył, bo zbuntowane maszyny zniszczyły
jedynie to, co znały – czyli inne urządzenia. Na szczęście w ogóle
nie zajęły się światem przyrodniczym, a zatem również ludźmi.
To oczywiście wydaje się dziś absolutnie niemożliwe. Wiemy,
jak dużo kłopotów potrafi sprawić awaria elektrowni, brak dostępu do Internetu
czy nawet przestój wodociągów. Zatem łatwo sobie wyobrazić kompletny kataklizm
spowodowany unicestwieniem nagle, w jednym momencie całego
technologicznego świata. Niemniej wizja Lema to takie mrugnięcie okiem,
pokazanie scenariusza, o którym możemy nie pomyśleć i który łatwo
może nam umknąć.
Stanisław Lem w swoich wyobrażeniach przyszłości zawsze
odwoływał się do surowej matematycznej logiki, która zresztą powinna być
całkiem przydatna także dla futurologów, próbujących odgadywać przyszłość
zupełnie na serio. Lemowska powściągliwość może skutecznie ograniczać wybujałą
wyobraźnię i sprowadzać zbyt radosne prognozy… na ziemię.