Artykuł Zobaczyć świat pochodzi z serwisu CRN.
]]>Dziś wielu z nas w ciągu jednego dnia przebywa pół kuli ziemskiej, a w miesiąc doświadcza wszystkich klimatów i pór roku. Są oczywiście i ciemne strony podróżowania. Wypadki samochodowe pochłaniają więcej istnień ludzkich niż niejedna wojna, a katastrofy morskie, kolejowe, a zwłaszcza lotnicze – chociaż odpowiedzialne za znacznie mniejszą liczbę ofiar –budzą powszechną grozę swoją brutalnością i skalą. Ciekawe jednak, że coraz więcej osób zaczyna dostrzegać inne, mniej oczywiste niebezpieczeństwo. Otóż, im częściej i dalej podróżujemy, tym więcej nas pojawia się w miejscach, które są warte odwiedzin. A im nas więcej w tych miejscach, tym mniej stają się one odwiedzin warte.
Wieża Eiffla, Wielka Piramida w Gizie, Tadż Mahal czy fontanna di Trevi mocno odbiegają od naszych wyobrażeń ukształtowanych przez retuszowane zdjęcia i filmy robione ze starannie dobranych punktów widzenia. W rzeczywistości są zatłoczone, brudne, wypełnione oznakami komercji – słowem pozbawione wszelkiej magii. O ironio, dzieje się tak właśnie dlatego, że tak wielu z nas ma teraz możliwość wyruszyć na poszukiwanie tejże magii i jest gotowe za to zapłacić! A będzie jeszcze gorzej. Być może jednak rozwiązanie przyniesie znów postęp technologiczny.
Powiem od razu: nie podoba mi się ten pomysł. Odrzucam go instynktownie, bo takie właśnie podejście wpoiła nam nasza kultura, budująca opozycję między tym, co naturalne i prawdziwe, czyli dobre, a tym, co sztuczne i iluzoryczne, a więc złe. Jednak kolejne pokolenia wychowują się otoczone światem w coraz większym stopniu sztucznym – doświadczanym za pośrednictwem różnego rodzaju mediów. Dla nich, pokoleń mających nadejść, przejście o którym myślę, a którego natury już z pewnością się domyśliliście, będzie znacznie łatwiejsze niż dla nas. Dzięki hiperrealistycznej rzeczywistości wirtualnej nasi potomkowie będą oglądać świat i podróżować z łatwością, o jakiej nawet my, cywilizacja samolotów i autostrad, możemy tylko pomarzyć, a miejsca, które odwiedzą, będą o niebo piękniejsze niż te, które oglądamy my. O niebo piękniejsze niż prawdziwe, bo dokładnie takie jak na zdjęciach.
Artykuł Zobaczyć świat pochodzi z serwisu CRN.
]]>Artykuł Okiełznać żywioł pochodzi z serwisu CRN.
]]>Tak naprawdę to zasługa nie tyle mocy słów, co raczej niesamowitej „pierwotnej zupy kreatywności”, jaką jest Internet, zawierającej w sobie potencjał wszystkich pomysłów świata. Wystarczy zapewnić inspirację i patrzeć, jak zaczyna ewoluować, rozwijać się i rosnąć absolutnie poza czyjąkolwiek kontrolą, niczym żywy organizm. Prawdopodobnie wszyscy doskonale znacie dalsze dzieje San Escobar: powstałe niemal natychmiast konto na Twitterze, stronę w Wikipedii, kilka fanpage’ów na Facebooku czy wreszcie dziesiątki, jeśli nie setki nawiązań pojawiających się w postach, twittach i memach.
Nie chcę się jednak rozwodzić nad tym konkretnym przypadkiem ministerialnego przejęzyczenia, które dało początek tropikalnemu państwu. Chodzi mi o szersze spojrzenie na zjawisko przypominające reakcję łańcuchową prowadzącą do niekontrolowanego uwolnienia potężnej energii jądrowej eksplozji, tyle że dotyczące idei. Nauczyliśmy się kontrolować rozpad atomu i budować elektrownie jądrowe – może pora, żebyśmy nauczyli się wykorzystywać niesamowity potencjał kreatywności Internetu dla dobra ludzkości?
Oczywiście nie jestem pierwszą osobą, która o tym pomyślała. Firmy dość szybko zauważyły, jakie korzyści może przynieść wykorzystanie ludzkiego odpowiednika rozproszonej mocy obliczeniowej. Wszelkiego rodzaju otwarte dla wszystkich konkursy pozwoliły uzyskać zdecydowanie lepsze rezultaty niż prace niewielkich, zamkniętych zespołów projektowych. Ale to nie była ta skala zjawiska. Prawdziwy wybuch internetowej kreatywności przypomina ślepy żywioł, a nie skanalizowany wysiłek, nawet rozproszony. Cechą charakterystyczną takiego procesu jest brak celu: żadne działania nie są zaplanowane, żadne nie realizują jakichś długofalowych zamierzeń. Wynikają z siebie, mnożą się i podlegają ewolucji, w wyniku której szerzą się te najlepiej dopasowane do środowiska. I ewoluują dalej.
Każda osoba, która jest częścią tej fali, tego wybuchu, robi to dla chwilowej satysfakcji, nie patrząc na całokształt. Jeśli będzie istniał wiadomy, określony cel, „kreatywna eksplozja” nie nastąpi albo będzie dużo słabsza, mniej rewolucyjna. Cóż więc trzeba zrobić? Po prostu trzeba potraktować Internet jak samouczący się system rozproszony i zaprojektować takie warunki wyjściowe, które pozwolą wykorzystać jego nieświadomą moc kreatywności do osiągnięcia pożądanych rezultatów, wiadomych tylko twórcom.
Hmmm… A może już bierzemy udział w takich działaniach?
Artykuł Okiełznać żywioł pochodzi z serwisu CRN.
]]>Artykuł Kiedy „ułatwienie” stanie się ułatwieniem? pochodzi z serwisu CRN.
]]>Oczywiście radzimy sobie ze wszystkimi tutaj wymienionymi urządzeniami, ale tak naprawdę od razu jesteśmy w stanie skorzystać z kilku ich najprostszych funkcji – całą resztę poznajemy w trakcie długiego i bolesnego procesu prób i błędów albo zdecydowanie krótszego i prostszego, ale godzącego w naszą dumę procesu czytania instrukcji. Są też urządzenia, których w ogóle nie zdołamy uruchomić bez zaglądania do dokumentacji. Do tej kategorii, o dziwo, zaliczają się sprzęty, które powinny być superłatwe, bo mają trafiać do wszystkich, a nie tylko specjalistów czy profesjonalistów – mowa o urządzeniach do inteligentnego domu.
Tym, co naprawdę odstręcza mnie od myśli o „uinteligentnieniu” własnego domu, jest to, w jaki sposób mam się potem całym tym sprzętem posługiwać. Jak działa „starożytna” kuchnia gazowa? Najpierw wciskasz kurek gazu, co uruchamia elektryczną zapalarkę, potem go przekręcasz, żeby zaczął płynąć gaz, który zapala się od przeskakującej iskry. Gotowe! Całość zadania zajmuje 1,5 s. Jednym ruchem, bez myślenia, nawet bez patrzenia. A jak uruchomić płytę indukcyjną wyposażoną w panel dotykowy? Och, to proste. Wywołujesz menu, decydujesz, która część płyty ma zacząć grzać, przesuwasz palcem po skali, żeby ustawić siłę grzania… Oczywiście każde menu i podmenu otwiera się pół sekundy, a ty musisz cały czas patrzeć na ekran i decydować, co dalej. Naturalnie można się przyzwyczaić, ale nie nazwałbym tego ułatwieniem.
Podobnie działa ogromna większość „ułatwień”: zanim cokolwiek zacznie ułatwiać nam życie czy robić coś za nas, trzeba mozolnie przekazać urządzeniu określone polecenie. Mozolnie, bo musimy się posługiwać interfejsem – tekstowym lub obrazkowym menu – ograniczonym możliwościami współczesnych technologii. Choćby nie wiem co, nie ma szans, żeby taki sposób komunikacji był szybszy i wygodniejszy niż analogowa interakcja w starym stylu. Zatem wszystkie te dodatkowe opcje i funkcje, jakie oferuje nowoczesny sprzęt, pozostają czysto teoretyczną możliwością.
Ale są szanse na zmianę sytuacji. Kiedy rozwój asystentów głosowych, takich jak Alexa, Cortana czy Siri, osiągnie odpowiedni poziom, będzie można powiedzieć „inteligentnemu domowi”: obudź mnie jutro o 9.00, a potem przygotuj kawę i kąpiel. Tak, wtedy życie stanie się faktycznie prostsze. Ale czy na pewno?
Autor jest redaktorem naczelnym miesięcznika CHIP.
Artykuł Kiedy „ułatwienie” stanie się ułatwieniem? pochodzi z serwisu CRN.
]]>Artykuł Prawda jest… nieistotna pochodzi z serwisu CRN.
]]>Zabawne, że ten mechanizm nie został wykorzystany przez sekretną organizację do przejęcia władzy nad światem. Został użyty przez grupę nastolatków z biednego kraju do zarobienia pieniędzy na ciuchy, gry i dobrą zabawę. Pomysłem młodych Macedończyków na zarobek było publikowanie w Internecie i zarabianie na reklamach, które pojawiały się na ich stronach. Nic niezwykłego – ot, internetowy standard. Rzecz w tym, że aby zarobić na reklamach sieci Google Ad Sense, trzeba mieć bardzo dużo wyświetleń. A nawet bardzo, bardzo, bardzo dużo, gdyż inaczej to się po prostu nie opłaca. Macedońska młodzież musiała więc znaleźć sposób na szybkie uzyskanie ogromnej oglądalności. I znalazła go.
Pierwszym krokiem było zarejestrowanie domen o amerykańsko i politycznie brzmiących nazwach, takich jak WorldPoliticus.com czy USADailyPolitics.com. Następnie trzeba było regularnie wrzucać sensacyjne wiadomości i patrzeć, jak rosną zyski. Dlaczego sensacyjne? Cóż, żeby uzyskać odpowiednio duże zasięgi, należy użyć jeszcze jednego narzędzia – Facebooka – dzięki któremu ludzie sami podadzą dalej informację i zachęcą do wchodzenia na określoną stronę następnych i następnych osób. A żeby wieści rozchodziły się na Facebooku same, muszą być sensacyjne, bulwersujące i zaskakujące. Natomiast nie muszą być… prawdziwe.
Przedsiębiorczy Macedończycy odkryli, że czytelnicy nie weryfikują informacji. Jeśli trafia ona w ich gust, pasuje do ich przekonań, to po prostu podają ją dalej, a śnieżna kula nabiera szybkości. A że – jak się okazało – Amerykanie najchętniej czytali o Donaldzie Trumpie i zwolennicy tego polityka byli w Sieci najbardziej aktywni, chcący zarobić chłopcy pisali właśnie dla nich… No cóż, ironią losu byłoby, gdyby kilkunastu macedońskich nastolatków, potrzebujących pieniędzy na gry, zupełnie przypadkiem kompletnie przemeblowało światową politykę, prawda?
Autor jest redaktorem naczelnym miesięcznika CHIP.
Artykuł Prawda jest… nieistotna pochodzi z serwisu CRN.
]]>Artykuł Plemiona globalnej wioski pochodzi z serwisu CRN.
]]>Wszyscy żyjemy tymi samymi hitami, oglądamy te same filmy, czytamy te same artykuły. Wszyscy dzielimy się marzeniami, obawami i plotkami jak w jednej wielkiej wiosce. A przynajmniej tak nam się wydaje. Wystarczy jednak chwila zastanowienia, żeby zdać sobie sprawę, jak bardzo złudne jest to wrażenie. A potem druga, żeby zrozumieć, że tak naprawdę nie ma ono niemal żadnych podstaw. Z trzech powodów: politycznego, kulturowego i… technologiczno-psychologicznego.
Jeśli chodzi o ten pierwszy, to wbrew pozorom Internet wcale nie jest wszędzie taki sam i tak samo dostępny dla każdego. Przykładem najbardziej jaskrawym – może poza totalitarnymi skansenami takimi jak Korea Północna – są rzecz jasna autorytarne państwa o rozbudowanej cenzurze. Do tej grupy należą m.in. Chiny, Iran czy Rosja – istnieje wiele państw, które w różnym stopniu z różnych przyczyn i różnymi środkami ograniczają swoim obywatelom dostęp do sieci.
Chociaż na co dzień o tym nie pamiętacie, doskonale zdajecie sobie sprawę, że Chińska Republika Ludowa ma praktycznie swój własny, lokalny Internet, który z naszym ma bardzo niewiele wspólnego. W końcu, co to za Internet bez Google’a, Facebooka, YouTube’a czy Twittera? Wielki Firewall szczelnie oddziela Państwo Środka od reszty wirtualnego świata, a jego mniejsze, mniej skuteczne odpowiedniki robią to samo w wielu innych krajach, efektywnie dzieląc sieć na mniejsze kawałki.
Drugi powód to kultura. Jest rzeczą naturalną, że większość ruchu pochodzącego z krajów Europy i Ameryki Północnej generują strony z Europy i Ameryki Północnej. Podobnie jest z krajami Azji – Japonią, Indiami – czy państwami Ameryki Południowej. W pewnej mierze decyduje o tym bariera językowa (ile osób w Czechach zna hindi?), ale przede wszystkim fakt, że treści, które są dla nas interesujące, powstają w naszej strefie kulturowej.
Trzecim, najciekawszym powodem, dla którego Internet jest tak naprawdę wszechświatem osobnych planet, okazuje się zjawisko bańki społecznościowej. Polega ono na tym, że obracając się w social media w pewnym towarzystwie, oglądamy świat przez filtr upodobań naszych znajomych, ludzi podobnych do nas. Coraz powszechniejsze algorytmy dobierające treści, reklamy i informacje obserwują, co czytamy, i… serwują nam więcej tego samego. Szybko wychodzi na jaw, że świat, który widzimy, jest zupełnie innym światem niż ten oglądany przez naszego sąsiada z bloku albo rodziców szkolnej koleżanki naszej córki.
I tak, podczas gdy globalna wioska okazuje się iluzją, my zaczynamy tworzyć cyfrowe plemiona, żyjące obok siebie, ale mówiące odmiennym językiem.
Autor jest redaktorem naczelnym miesięcznika CHIP.
Artykuł Plemiona globalnej wioski pochodzi z serwisu CRN.
]]>Artykuł Déja vu, czyli casus Samsunga pochodzi z serwisu CRN.
]]>Gdyby na serio przejmować się nagłówkami internetowych wiadomości, tytułami artykułów w prasie, notek blogowych czy wreszcie milionem memów, rysunków i klipów wyśmiewających i piętnujących Samsunga za wybuchające baterie w smartfonach Note7, należałoby przyjąć, że to koniec firmy i że po takiej klęsce koreański gigant już się nie podniesie. Moment – czy ja tego już gdzieś nie słyszałem? Słyszałem. I wiem, jak to się skończy.
Samsung poniósł poważne straty. Samo wycofanie z rynku ogromnej ilości telefonów rozprowadzonych już po centrach dystrybucyjnych i sklepach kosztowało krocie. A trzeba jeszcze do tego doliczyć utracone zyski ze sprzedaży, pieniądze wydane na kampanie marketingowe, które trafią w próżnię, a także koszty faktycznego sprawdzenia wszystkich wyprodukowanych już urządzeń… Uzyskana w ten sposób kwota zdecydowanie przekracza wyobrażenie przeciętnego klikacza linków. Te straty Samsung odczuje najmocniej – co gorsza, za miesiąc, trzy czy za pół roku wciąż będą dokuczać. Jednak jak bardzo bolesne by one były, nie są w stanie zagrozić stabilności firmy. To po prostu zupełnie nie ta skala.
Pewnie zauważyliście, że całkowicie pominąłem straty wizerunkowe, które wedle logiki powinny być tym, czego każdy potężny koncern boi się najbardziej. Przecież gdyby spytać kogokolwiek, dlaczego wybiera taką, a nie inną markę, na pewno odpowiedziałby, że kieruje się zaufaniem do niej, wynikającym czy to z własnych doświadczeń, czy opinii znajomych. Jeśli więc firma straci zaufanie użytkowników, straci klientów, a wraz z nimi dochody – i niechybnie upadnie.
Okazuje się jednak, że konsumenci są znacznie bardziej przyziemni, a ich opinie zdecydowanie trudniej zmienić, niż mogłoby się to wydawać. Jak wynika z doświadczenia, jeśli produkt oferuje coś, czego użytkownicy poszukują, żadne jednorazowe wpadki nie powstrzymają ich przed zakupem. Tak było, kiedy sąd prawomocnie orzekł, że Samsung kopiował pomysły Apple’a. Tak też było, gdy chwycony w określony sposób iPhone tracił zasięg i przerywał rozmowę. Tak jest nawet teraz, kiedy potężny koncern motoryzacyjny został przyłapany nie na jednorazowej wpadce, ale na regularnym, długotrwałym oszukiwaniu swoich klientów! I tak też będzie po wybuchowym debiucie Note7.
Jeszcze przez wiele lat konkurenci będą podczas swoich konferencji prasowych wzbudzać nerwowe chichoty i uśmiechy zażenowania, robiąc mniej lub bardziej zawoalowane aluzje do tego, że ich smartfony nie są może tak, hm… hmmm…, „bombowe” jak pewnych, hm… hmmm…, „pewnych innych firm”. Ale to wszystko. Dlatego, tak jak cztery lata temu, również teraz napiszę: o rany, nic się nie stało!
Autor jest redaktorem naczelnym miesięcznika CHIP.
Artykuł Déja vu, czyli casus Samsunga pochodzi z serwisu CRN.
]]>Artykuł Samsung zrobił swoje… pochodzi z serwisu CRN.
]]>Dla wielu osób wyglądało
to niezrozumiale, wręcz absurdalnie: partnerstwo z Oculusem, potężne
inwestycje w treści VR, globalne akcje marketingowe… I wszystko to po
co? Żeby sprzedać kilka par gogli kosztujących ponad pół tysiąca złotych,
działających z jednym tylko modelem smartfonu, za który trzeba zapłacić
kolejne trzy tysiące? Szaleństwo! Samsung jednak był konsekwentny
i cierpliwy. Na rynku pojawiały się kolejne iteracje Gear VR, coraz
bardziej dopracowane i zarazem coraz tańsze, rosła też gama
współpracujących z nimi smartfonów. Koreańczycy wciąż jednak nie atakowali
masowego rynku – zamiast szukać za wszelką cenę sposobów na obniżenie
kosztów, stawiali przede wszystkim na jakość doświadczania wirtualnej
rzeczywistości.
Tymczasem reszta świata
bawiła się kartonowymi goglami i tylko niektórzy gracze zaczęli zauważać
coraz wyraźniej rysującą się „wirtualną” przyszłość oraz gorączkowo myśleć, jak
można by zapewnić sobie w niej miejsce. Samsung miał kolosalną przewagę,
którą potwierdził, dodając kolejny kluczowy element: kamerę Gear 360. Jej
popularyzacja sprawi, że nawet niezainteresowani grami użytkownicy znajdą
zastosowanie dla gogli VR i zapragną je mieć, żeby móc pokazywać znajomym
zdjęcia z wakacji w sposób, który zupełnie zmienia wrażenia
z oglądania. Do zbudowania przyszłości ze swojej wizji pozostał Samsungowi
już tylko ostatni krok – obniżenie cen tak, żeby zestawy VR stały się
dostępne dla większej grupy użytkowników. I wtedy na scenę wkroczył
Google.
Od dłuższego czasu zastanawiające było, czemu swoich gogli
VR nie pokazuje najpoważniejszy rywal Samsunga – chiński Huawei. Odpowiedź
okazała się prosta. Huawei, wraz ze wszystkimi liczącymi się na rynku firmami
produkującymi smartfony z Androidem, był partnerem projektu Google
Daydream – platformy VR pod każdym względem dorównującej tej rozwijanej
przez Samsunga, ale z przeogromnym potencjałem polegającym na jej
otwartości oraz wsparciu firmy, która praktycznie jest „właścicielem” Androida.
Biorąc pod uwagę liczbę zaangażowanych w projekt producentów, można
bezpiecznie założyć, że w sprzedaży znajdzie się wiele zgodnych
z nowym standardem VR telefonów i gogli, z których część będzie
lepsza, a część zapewne tańsza niż rozwiązanie Samsunga.
Ostatnia przewaga samsungowego Gear VR – treści
dostępne na platformie Oculus – może szybko stopnieć, kiedy programiści
i twórcy zabiorą się za projekty dla Daydream’a. A zabiorą się, bo
stoi za nim cały rynek androidowy. Bo Daydream ma szansę, ogromną szansę, stać
się faktycznym standardem.
Jednak Samsung nie został
na lodzie. Koreańska firma także jest partnerem projektu Daydream i też ma
produkować zgodne z nim urządzenia. Ale budowana przez lata przewaga nagle
gwałtownie straciła na znaczeniu. Przyznaję, że Samsung porwał mnie swoją wizją
i zaimponował konsekwencją oraz uporem. I teraz jakoś mi żal…
Autor jest redaktorem
naczelnym miesięcznika CHIP.
Artykuł Samsung zrobił swoje… pochodzi z serwisu CRN.
]]>Artykuł Stojąc na brzegu strumienia pochodzi z serwisu CRN.
]]>Problem
z innowacjami polega na tym, że aby były udane, muszą jednocześnie spełnić
dwa warunki: mieć sens, to znaczy rzeczywiście przydawać się użytkownikom
i ułatwiać im życie, oraz… działać. Okazuje się, że żaden z nich nie
jest łatwy do spełnienia, a historia IT jest pełna opowieści o tych,
którym się nie udało. HTC próbowało przekonać nas jakiś czas temu, że
w aparacie fotograficznym zamiast matrycy światłoczułej o dużej
rozdzielczości lepiej zastosować taką, która będzie miała mniej pikseli, za to
większych. Dziś wprowadzenie „ultrapikseli” uważa się za jedną
z ważniejszych przyczyn tego, że wyposażone w nie telefony były
rynkową katastrofą, która doprowadziła HTC na skraj bankructwa.
Kolejnym przykładem poważnych problemów z innowacjami
są kafelki w nowych systemach Microsoftu. Interfejs, nazwany najpierw
Metro, a potem Modern, został wprowadzony zarówno do mobilnego Windows
Phone’a, jak i przeznaczonego dla komputerów Windows 8. Wywracał do góry
nogami sposób, w jaki użytkownicy korzystali ze smartfonów i komputerów.
Był świetnie przemyślany – recenzenci podkreślali, że kiedy już się ktoś
przyzwyczai, wszystko jest szybsze, łatwiejsze i wygodniejsze. Niestety,
użytkownicy nie znoszą „się przyzwyczajać”. Dokładnie tak jak w kultowym
dialogu z „Rejsu” – lubimy te piosenki, które już znamy.
W efekcie Windows Phone nigdy nie zdołał zdobyć na świecie dwucyfrowego
udziału w rynku, a Microsoft zdecydował się wycofać z wielu
zmian wprowadzonych do desktopowej wersji Windows, upodabniając edycję
oznaczoną numerem 10 do lubianego (bo znanego!) Windows 7.
Podczas ostatniego Mobile
World Congress w Barcelonie zarówno Samsung, jak też LG przedstawiły swoje
najnowsze sztandarowe smartfony. Choć oba mają wiele wspólnego, ich twórcy
wybrali odmienne drogi. Samsung zdecydował się na sporą liczbę niewielkich
ulepszeń w porównaniu z poprzednim modelem, natomiast LG postanowiło
spróbować wprowadzić do gry zupełnie nowe rozwiązanie: zaopatrzyło swój
smartfon w system wymiany modułów rozszerzających możliwości urządzenia.
Ta idea okazała się jednak trudna w realizacji. To, że modułowa
konstrukcja w pewnym stopniu negatywnie wpływa na estetykę
i wytrzymałość obudowy, byłoby do zaakceptowania, ale nie to, że
z powodu wysokiej ceny i niewielkiej użyteczności dostępnych modułów
nikt nie pali się do ich używania… Tymczasem Galaxy S7 Samsunga
– wyposażony w szereg „tylko trochę lepszych od poprzednika”
rozwiązań w postaci większej baterii, wodoodporności czy złącza kart
pamięci – jest najbardziej pożądanym smartfonem świata.
Pora
na podsumowanie. Dziś branża IT przypomina grupę ludzi na brzegu wartkiego
strumienia, śmiejących się z tych, którzy próbowali przez niego przejść,
pośliznęli się na kamieniach i mokrzy gramolą się z powrotem na
brzeg. Ten śmiech nie potrwa długo, bo za ich plecami coraz wyżej buchają
płomienie. Za chwilę wszyscy będą musieli spróbować przejść przez strumień.
Albo zginąć.
Autor jest redaktorem
naczelnym miesięcznika CHIP.
Artykuł Stojąc na brzegu strumienia pochodzi z serwisu CRN.
]]>Artykuł Uczeń szybko przerośnie mistrza pochodzi z serwisu CRN.
]]>Zapytacie być może, czy „emocje cyfrowego bytu” to
przypadkiem nie oksymoron? Uważam, że nie. Sztuczna inteligencja to nie program
komputerowy działający według napisanych przez ludzi algorytmów, więc nie da
się po prostu zaprogramować jej reakcji na różne sytuacje. Żeby uzyskać
pożądany efekt, czyli „skłonić” ją do wykonywania konkretnej pracy, musimy
sprawić, żeby „pragnęła” osiągnąć cele, na których nam zależy. A żeby
podczas wykonywania swoich obowiązków nie narobiła szkód, oszczędzała zasoby,
nie marnowała czasu, trzeba nauczyć ją zasad, którymi ma się kierować.
A jeśli ktoś – lub coś – ma się kierować zasadami, to musi
wykazywać pewne dążenia, pragnienia i obawy: dążymy do czegoś, pragnąc
nagrody, trzymamy się reguł, chcąc uniknąć nieprzyjemności lub zyskać coś
przyjemnego. Tak więc sztuczna inteligencja będzie musiała mieć swoje analogi
emocji, pragnień i strachów. Pytanie brzmi, co z nimi zrobi.
Jak doskonale wiecie,
sieci neuralnych czy tego, co dziś nazywamy sztuczną inteligencją, nie
programuje się, tylko uczy. Robi się to oczywiście w kontrolowanych
warunkach, odpowiednio dobierając materiały „szkoleniowe” i precyzyjnie
trenując maszynową inteligencję pod kątem jej przyszłych zadań. Tak samo będzie
to z pewnością wyglądało w najbliższej przyszłości. Z tym że
coraz częściej elastyczność, jaką daje samodzielne zdobywanie nowej wiedzy
i doświadczeń przez „sztuczną inteligencję”, staje się szczególnie cenna
dla użytkowników SI. W końcu przecież o to chodzi, żeby nasz system
komputerowy był w stanie ocenić, jakich informacji potrzebuje,
samodzielnie je zebrać, przeanalizować i znaleźć optymalne rozwiązania,
prawda? Prawda. Co nie zmienia faktu, że jest to bardzo niepokojące.
Wyobraźcie sobie, że SI to dziecko, które wychowujecie.
Dziecko, które na początku jest całkowicie od was zależne i musicie
nauczyć je nawet najprostszych rzeczy, ale które bardzo szybko osiąga ten etap,
kiedy nie jesteście już w stanie w pełni kontrolować jego środowiska. Ci
z was, którzy są rodzicami, na pewno znają ten moment: dziecko zaczyna
zadawać pytania, na które odpowiedzi nie są jednoznaczne ani proste,
pytania, na które wolelibyśmy nie odpowiadać. Nie da się tego uniknąć. Dziecko
ma dostęp do różnych źródeł informacji, od których – nawet gdybyśmy byli
okrutnikami i bardzo chcieli – nie jesteśmy w stanie go
odizolować. A nawet gdybyśmy mogli, inteligentne dziecko zacznie zadawać
pytania o to, od czego i dlaczego próbujemy je odizolować.
Tymczasem sztuczna inteligencja będzie nieporównywalnie
inteligentniejsza od nas. Będzie potrafiła się uczyć i będzie miała dostęp
do wszystkiego, co umieściliśmy w Internecie. Ostatnio stworzona przez
Microsoft proto-SI Tay, mająca symulować zachowanie nastolatka w Sieci,
komunikując się z resztą użytkowników przez Twitter – pod wpływem
rozmów, jakie odbyła, i informacji, ku którym te rozmowy ją skierowały
– w ciągu 24 godzin uznała, że Hitler miał rację, nienawidzi Żydów,
a wszystkie feministki powinny umrzeć. A ja naprawdę zacząłem się
martwić.
Autor jest redaktorem
naczelnym miesięcznika CHIP.
Artykuł Uczeń szybko przerośnie mistrza pochodzi z serwisu CRN.
]]>Artykuł Naprawimy to w następnej aktualizacji pochodzi z serwisu CRN.
]]>Skutki takiego wyścigu są oczywiste: ponieważ czas goni,
w chwili wymuszonej rynkowej premiery oprogramowanie produktu jest jeszcze
dalekie od ukończenia i to, co trafia w ręce użytkownika, tylko
w ogólnych zarysach przypomina to, co obiecują reklamy. Kupujący co
i rusz trafiają na miny: ta funkcja nie działa tak, jak powinna, a tamta
powoduje zawieszanie systemu. Takie sytuacje jeszcze kilka lat temu były
powodem do medialnej burzy i skandalu. Dziś spowszedniały do tego stopnia,
że zaczynamy traktować je jako coś normalnego, z góry znając zawsze tą
samą odpowiedź producenta: „poprawimy to w nadchodzącej aktualizacji”.
Oczywiście dziur
i niedoróbek jest tak wiele, że kolejne aktualizacje są w stanie
załatać i poprawić tylko część z nich, a niestety często zdarza
się, że same wprowadzają następne błędy, które trzeba korygować kolejnymi
poprawkami. Taka zabawa w berka może trwać nawet przez rok po wypuszczeniu
danego produktu na rynek… Dlaczego tylko rok? Bo potem musi wyjść kolejny
produkt i wszystkie wysiłki producenta skoncentrują się na poprawianiu
zupełnie nowych błędów i dziur, a poprzednie powoli odejdą
w zapomnienie.
Chciałbym móc w tym
miejscu z całą stanowczością napiętnować takie praktyki. Chciałbym
wierzyć, że pomogłoby to użytkownikom uniknąć niepełnosprawnych produktów,
a przez zmniejszenie popytu wysłać sygnał producentom, że jest to droga
prowadząca donikąd. Chciałbym, ale nie zrobię tego. Nie dlatego, że uczestniczę
w jakimś sekretnym spisku chroniącym wielkie korporacje. To byłoby zbyt
romantyczne. Prawda jest znacznie bardziej prozaiczna: nie jestem w stanie
namówić nikogo do zbojkotowania producentów wypuszczających niedoróbki, bo
oznaczałoby to, że namawiam do bojkotu… całego rynku IT.
Niestety, nie potrafiłbym
w tej chwili wskazać choćby jednej firmy, która odpowiedzialnie rezygnuje
z wprowadzenia do sprzedaży nowego produktu, bo jego oprogramowanie nie
jest jeszcze dopracowane. Co gorsza, trudno mieć o to pretensje, bo sami
„nakręcamy” ten wyścig. Wszyscy szukamy unikalnych rozwiązań, zamawiamy
w przedsprzedaży i nazywamy sprzęt sprzed roku „nieco podstarzałym”.
Co ciekawe, problem
wykracza daleko poza nasze smartfonowo-komputerowe podwórko i krąg firm
ścigających się o to, kto pierwszy pokaże nowy tablet przed świątecznym
sezonem zakupowym. Najdroższy samolot bojowy wszech czasów, amerykański F-35,
po długim i bolesnym dojrzewaniu, z kilkuletnim opóźnieniem powoli
zaczyna być wprowadzany do służby. I wiecie co? Co najmniej do
2017 r., o ile nie dłużej, nie będzie w stanie wypełniać dużej
części zadań, do jakich został zbudowany, bo jego bieżąca wersja oprogramowania
nie ma gotowych odpowiednich modułów do obsługi niektórych czujników
i rodzajów broni (!). Cóż można powiedzieć? Spokojnie, Ameryko, naprawimy
to w najbliższej aktualizacji.
Autor jest redaktorem
naczelnym miesięcznika CHIP.
Artykuł Naprawimy to w następnej aktualizacji pochodzi z serwisu CRN.
]]>