Artykuł Przedsiębiorcy pochodzi z serwisu CRN.
]]>Nasza nowa ojczyzna nigdy nie traktowała ich inaczej niż jako biernych i usłużnych podatkodawców. Choć na małych i średnich przedsiębiorcach stoi 50 proc. polskiego PKB (w tym 30,5 proc. PKB z mikroprzedsiębiorstw) i prawie 60 proc. zatrudnienia (z 10 mln miejsc pracy), przez całą III RP traktowani byli oni po macoszemu. Choć wcielony duch przedsiębiorczości, po ustawie Wilczka i otwarciu reform Balcerowicza, ruszył budować nową Polskę, to cały ten trud nie doczekał się swego etosu. Wystarczy popatrzeć na filmy – przedsiębiorca to zawsze cwaniak w białych skarpetkach i czarnych mokasynach, pazerny leń, nowobogacki cham z układamwi, który żyje tylko z wyzysku. Jedynym wyłomem był tu film „Układ zamknięty”, który pokazał jak nad polskim biznesem krążą sępy zblatowanego układu oligarchów z polityką.
Dziś ten wizerunek się zmienia, bo pracownicy widzą zagrożenie swych miejsc pracy, ale zaczynają też zauważać, kto ją dawał. Dotychczasowy wyzyskiwacz pokazał swoje kluczowe cechy różniące go od pracownika – nie jest to tylko lepszy standard życia, ale trzy sprawy, które stanowią o tym, że jest gdzie przyjść do roboty: pomysł na biznes, umiejętność jego zorganizowania i… ryzyko, które ponosi biznesmen. Zwłaszcza to ostatnie zostało zauważone przez pracowników.
III RP nie traktowała przedsiębiorców dobrze, choć powinna na nich chuchać i dmuchać, bo to oni, a nie wielkie korporacje czy sieci (dziwnie zwalniane z danin, albo transferujące zyski za granicę za cichą zgodą dowolnych władz), dostarczali pieniędzy do kasy publicznej. Wymieniający się politycznie włodarze różnili się tylko kierunkiem transferu danin z biznesu – jedni wlewali je do układu oligarchicznego klientelizmu, inni przeznaczali na programy socjalne. A biznes tylko przyglądał się zmianom kierunków przepływów tych (swoich przecież) strumieni pieniędzy.
Ta jedna z ważniejszych tkanek społecznych ma potencjał stworzenia kluczowej dla państwa klasy średniej. Dlaczego klasa średnia jest tak ważna? Bo to środowisko różniące się od oligarchii tym, że stawia na zyski z ciężkiej pracy, a nie z układów (którym jest przeciwna). Jednocześnie nie jest roszczeniowa, jak czasami bywają klasy pracobiorców czy pracowników sfery publicznej (ponieważ wie, że musiałaby się na takie roszczenia zrzucić). Polskie państwo nigdy nie pomagało w budowie klasy średniej, sam biznes zaś do polityki się nie wybierał. Był do niej skutecznie zniechęcany przez system polityczny. W rezultacie w III RP trudno znaleźć nie tylko siłę polityczną, ale i pojedynczych polityków, którzy w ogóle wiedzą jak działa gospodarka małych i średnich przedsiębiorstw. Co prawda, ostatnio to miejsce zaczyna zagospodarowywać Konfederacja i warto się temu przyglądać, choć jej mariaż obrony interesów przedsiębiorców i ideologii narodowej wydaje mi się na dłuższą metę trudny do utrzymania.
Ale i polscy przedsiębiorcy mają też sporo za uszami. W porównaniu z innymi krajami mają wręcz zerową chęć do samoorganizacji. Ja wiem, że troski codziennego życia gospodarczego odstręczają ich od udziału w życiu publicznym, ale ten stan kreuje zamknięty krąg – przedsiębiorców, którzy wolą indywidualnie zmagać się nie tylko z rynkiem, ale i opresyjnym fiskalnie państwem, a jednocześnie nie są w stanie wydobyć z siebie impulsu, by zorganizować się wokół obrony swoich, strategicznych – jak widać i dla kraju – interesów. W rezultacie są zawsze indywidualnymi petentami państwa, wydeptującymi sobie swoje pojedyncze ścieżki dojść. Słowem, stają się utrwalaczami systemu klientystycznego, który ich tłamsi. Pokutuje też wciąż postkomunistyczny gen „tisze jedziesz, dalsze budiesz”, czyli sposób myślenia, według którego władza da spokój przedsiębiorcy, który nie naraża się jej politycznie, choć w gąszczu często sprzecznych przepisów, zawsze coś się na niego znajdzie.
Ale nagle okazało się, że potencjał jest tu wielki, co wyszło przy okazji pandemii. Na przykład do tej pory Rada Dialogu Społecznego, czyli ustrojowe miejsce, gdzie przedsiębiorcy spotykali się ze związkami zawodowymi i rządem, by oceniać i opiniować akty prawne, była lekceważona jako etap konsultacji społecznych. Ale kiedy przyszedł kryzys, te relacje stały się jedynym pasem transmisyjnym potrzeb biznesu, dostarczającym rządzącym wiedzy na temat tego, jak ratować płynność polskiej gospodarki i jak otwierać branże, by te zaczęły pracować jak najszybciej i bez narażania ludzi na zakażenia. To pokazuje potrzebę, ale i potencjał samoorganizacji biznesu.
Wydaje mi się, że jeśli po wyjściu z pandemii i wejściu w nieuniknioną recesję, biznes nie zrozumie, że powinien się zorganizować, również politycznie, to już nie będzie innej „okazji”, by to kiedykolwiek zrobił. Jeśli znów przeważą wśród polskich przedsiębiorców opinie, że lepiej się jakoś samemu, w pojedynkę wydobyć z kłopotów, to nigdy już nie uzyskają oni kluczowej dla siebie i kraju podmiotowości. Bo jak nie teraz, to kiedy?
W maju mieliśmy w Warszawie dogrywkę tzw. strajku przedsiębiorców. Jakieś 20 – 30 osób stało otoczone przez 100 policjantów. Strony nawzajem obrzucały się z megafonów… przepisami. Policja co 15 minut wyciągała pojedynczo każdego z demonstrantów. Po dwóch godzinach został tylko poseł Braun. Ja, jako stary zadymiarz stanu wojennego, patrzyłem się na ten protest tak, jak pewnie AK-owcy patrzyli na naszą solidarnościową konspirację. Nie będę podpowiadał, jak takie rzeczy robi się skutecznie. Po prostu obawiam się, że to nie to.
Prawdziwy protest przedsiębiorców – jeśli w ogóle do niego dojdzie – będzie spontaniczny i nie będzie to 20 osób z megafonem czytających artykuły z konstytucji, tylko tłum „zwalający pomniki i rwący bruk”. Widziałem coś takiego parę razy i wierzcie mi – wiem jak wygląda różnica (nie życzę tego nikomu, ale piszę o różnicach). Takie demonstracje, jak majowa, są tylko dowodem słabości tego środowiska, słabości wynikającej z wcześniejszej małej chęci do organizowania się. Przedsiębiorcy, nie mając swojej reprezentacji politycznej (na co ciężko „pracowali”), dziś szukają drogi na skróty w ulicznych zadymkach. I nawet nie wiedzą, jak wygląda porządny „sit-in”. A ze skrótami to jest tak, że czasem nie trafia się do celu.
Dziś mamy w tym względzie tak naprawdę milczenie owiec. Oby tylko z powodu słabości organizacyjnej polskich przedsiębiorców, odziedziczonej sprzed pandemii. Słabości, którą – mam nadzieję – porzucą, przechodząc od zamykania swoich biznesów do artykułowania swoich postulatów, niekoniecznie na ulicy. Jeśli tego nie zrobią, to będą godni losu, który sami sobie zgotowali.
Jerzy Karwelis jest niezależnym publicystą, autorem książki „Trzeci sort”. Jako jeden z najbardziej znanych polskich wydawców, związany z rynkiem prasowym od lat 90., pełnił funkcję dyrektora wydawniczego Ringier Axel Springer Polska (w tym wydawcy miesięcznika „Forbes”) oraz prezesa wydawnictwa Vogel Publishing (wydawcy m.in. „Chipa”, „CRN Polska”, „Entera”). Był również prezesem Związku Kontroli i Dystrybucji Prasy oraz dyrektorem generalnym Warsaw Enterprise Institute. Powyższy felieton został opublikowany 22 maja br. na blogu „Dziennik zarazy” (www.dziennikzarazy.pl).
Artykuł Przedsiębiorcy pochodzi z serwisu CRN.
]]>Artykuł Czemu pusto? pochodzi z serwisu CRN.
]]>Dlaczego mąż pani kosmetyczki nie przyjdzie do restauracji pana Mariana na rynku? Z dwóch powodów: jego żona nie zarabiała w gabinecie, płaciła czynsz przez trzy miesiące, zaś szef w firmie pana Janka miał postojowe i płacił mu 2 tys. zł miesięcznie z rządowych środków. Wszystkie cieniutkie zapasy pożarły trzy miesiące izolacji społeczeństwa (szczególnie dotkliwe dla usług), a i bez tego cały polski biznes był na styku i brak płynności go wykończył. To pierwszy powód/możliwość.
Drugi jest taki, że rodzina pana Janka miała zapasy i kasa się uratowała. Płynność jest, ale zmienił się tak zwany mental. Doświadczenie zamknięcia gospodarki zmienia hierarchię potrzeb nawet osób zamożnych. Widać, że warto gromadzić zapasy, a to redukuje potrzeby do tych podstawowych. I pan Janek, nawet mając na kolację z winem przy świecach na wrocławskim rynku, załatwi wszystko w domu, kaczką z Biedronki i winkiem z Lidla. Wyjdzie na to samo, a w skarbonce zostanie 150 zł. W ten sposób rodzina spędzi fajnie czas, ale konsumpcja spadnie.
Mądrzy piszą, że będzie to wielowarstwowy kryzys. Zacznie się od kryzysu popytowego, który przeskoczy na kryzys podażowy. Jak nie będzie stałego dopływu klientów, to zabraknie na produkty i kelnerów w naszej wrocławskiej restauracji. I kelner nie będzie miał za co pójść do pani fryzjerki. Wtedy kryzys przeniesie się na trzecie pole – system finansowy. Bo pani fryzjerka nie zarobi już na spłatę kredytu za lokal, który właśnie kupiła przed pandemią. I bank pani fryzjerki obudzi się na stosie „złych długów”. I przestanie pożyczać.
Kluczowa jest więc płynność, to znaczy brak zatorów płatniczych. Bez niej spiralne domino zacznie się przewracać coraz szybciej i ciągnąć nas coraz bardziej w dół. Dlatego gros środków idzie i ma iść na ratowanie płynności. Problemy z nią skutkują w skali makro zahamowaniem inwestycji i bezrobociem. A to dopiero nakręca złe trendy, wspomnianą spiralę.
W skali światowej te zjawiska jeszcze bardziej się zaostrzają. Chiny alarmują, że podaż łatwo im było odtworzyć, ale mają problem z popytem. Nic dziwnego – fabryka świata ma problem z klientami, bo importerom chińskiej produkcji brakuje kasy na kontynuację zamówień. Ba, obywatele tych państw przewrócili do góry nogami piramidę swoich potrzeb, i nie muszą czekać na kontener z Chin – mogą je zaspokoić na miejscu. Globalizm z porwanymi łańcuchami dostaw skończy się decouplingiem, czyli powrotem produkcji z Chin do poszczególnych krajów. I nie będzie to tylko kara za „chińskiego wirusa”, ale zapewnienie na lokalnych rynkach miejsc pracy bezrobotnym, wyrzuconym z posad przez (czasem przesadne) reakcje izolacyjne poszczególnych państw.
My mamy być trzecią na świecie gospodarką pod względem atrakcyjności dla inwestorów po pandemii (za Wielką Brytanią i Singapurem. Niemcy znaleźli się na 16. miejscu). Musimy więc być gotowi na przyjęcie produkcji przenoszonej ewentualnie z Chin. Do tego dojdzie jeszcze kwestia, jak zapracują działania propłynnościowe i nasz udział w „koronaobligacjach”, na które niedawno zdecydowały się Niemcy i Francja.
Przed nami ważne decyzje, a my zajmujemy się na razie tym „czyj ból jest większy i od czyjego”. No pech, że padło na Polskę z tą pandemią w trakcie wyborów. Wszystkie rzeczy się upolityczniły, a szczególnie sam koronawirus. Tylko ta nasza polityka nie służy wyłonieniu najlepszej drogi do wyjścia z popademicznej być może zapaści, ale wyłącznie wygraniu wyścigu po fotel prezydenta. Nawet kosztem naszej przyszłości, nawet kosztem kopert, które wraz ze wzrostem notowań nowego kandydata przestały nagle zabijać. Wojna polsko-polska wygra ze wszystkim, nawet z koronawirusem. Przed nami choćby potop, byleby któreś z plemion wygrało. Nie nad efektami pandemii, ale nad tym drugim. I wystrzelą korki od szampana, w którymś z biur, którejś z partii. Ale za oknami będą szły już nie grupki Tanajnów, ale milion bezrobotnych. Jeszcze ich nie widać. Siedzą po domach na samozatrudnieniu, które po odmrożeniu też przestanie działać z powodu opisanej wyżej spirali kryzysu popytowo-podażowego. Spirali, która pierwszy raz w III RP pomknie w dół. Jeszcze szybciej niż piosenka Kazika na słynnej już liście.
Jerzy Karwelis jest niezależnym publicystą, autorem książki „Trzeci sort”. Jako jeden z najbardziej znanych polskich wydawców, związany z rynkiem prasowym od lat 90, pełnił funkcję dyrektora wydawniczego Ringier Axel Springer Polska (w tym wydawcy miesięcznika „Forbes”) oraz prezesa wydawnictwa Vogel Publishing (wydawcy m.in. „Chipa”, „CRN Polska”, „Entera”). Był również prezesem Związku Kontroli i Dystrybucji Prasy oraz dyrektorem generalnym Warsaw Enterprise Institute. Powyższy felieton został opublikowany 22 maja br. na blogu „Dziennik zarazy” (www.dziennikzarazy.pl).
Artykuł Czemu pusto? pochodzi z serwisu CRN.
]]>