Artykuł Bez żółtych pasków pochodzi z serwisu CRN.
]]>Niestety, prognozy obu panów się ziściły i cyberwojna zapukała do naszych drzwi, co zasadniczo zmieniło punkt widzenia na kwestie cyberbezpieczeństwa. Od 24 lutego chyba nikt, kto mieszka w naszej części Europy, nie patrzy na świat oczami Alicji. Staliśmy się państwem przyfrontowym i choć na całe szczęście na przygraniczne polskie miasta nie spadają rakiety, to cyberataki wyprowadzane z terenu Rosji oraz Białorusi stały się polskim chlebem powszednim.
Z tym, że potyczki w wirtualnej przestrzeni nie przebijają się do mediów tak, jak informacje o kolejnych zamówieniach rządu na Abramsy, HIMARS-y, samoloty F-35 czy śmigłowce Apache. Rząd, który po wybudowaniu płotu na granicy z Białorusią stawia kolejną zaporę, tym razem przy granicy z obwodem kaliningradzkim, zdecydowanie mniej mówi o ochronie cybernetycznej. Co wcale nie oznacza, że w tej materii nic się nie dzieje. W kuluarach słyszy się, że wprawdzie ograniczone mają zostać rządowe wydatki na IT, ale cięcia nie dotkną systemów bezpieczeństwa.
Generał Karol Molenda, dowódca Wojsk Obrony Cyberprzestrzeni, działa według zasady „tisze jediesz dalsze budiesz”. W kwietniu przyznał na łamach „Dziennika”, że Polska codziennie pada ofiarą cyberataków. „Gdy nas nie widać i o nas nie słychać, to znaczy, że dobrze realizujemy swoją pracę. Myślę, że brak żółtych pasków o cyberatakach to jest nasz sukces” – podkreślał dowódca naszych „cyberwojsk”.
Trzeba przyznać, że wspomnianych żółtych pasków od początku konfliktu na Ukrainie nie pojawiło się zbyt wiele – można je policzyć na palcach jednej ręki. W ostatnim czasie najpoważniejszym incydentem był atak DDoS na polski Senat. Wszystko wskazuje na to, że stali za nim rosyjscy hakerzy z grupy XakNet. Przypisuje im się też cyberataki na ukraińską grupę energetyczną, dowództwo zasobów ludzkich amerykańskiej armii, a także parlamenty Słowacji i Izraela.
Ciekawe informacje na temat cyberataków wymierzonych przeciwko Polsce przynoszą dane firmy Check Point Research. W styczniu bieżącego roku przeciętna firma była atakowana niemal 700 razy w tygodniu, podczas gdy w pierwszym tygodniu września już 1033 razy, a pod koniec października aż 1629 razy. Nikt nie powinien mieć wątpliwości, że intensywność kampanii cybernetycznych przybrała na sile po wybuchu wojny na Ukrainie. Nikt nie ma też wątpliwości, skąd nadciągają.
Glenn S. Gerstell, który w latach 2015–2020 pełnił funkcję radcy prawnego Agencji Bezpieczeństwa Narodowego Stanów Zjednoczonych, niedawno powiedział, że Rosja ma „zasłużoną reputację” cybernetycznego napastnika, szczególnie skoncentrowanego na agresji wobec USA i Europy. A co najważniejsze, jej worki treningowe to cztery byłe sowieckie republiki: Estonia, Łotwa, Litwa i Ukraina.
Najwyraźniej lata praktyki procentują, bo „worki treningowe” nauczyły się parować ciosy. Nieźle radzi sobie w tej materii także Polska i pozostaje mieć nadzieje, że żółte paski z informacjami o incydentach cybernetycznych będą rzadkim obrazkiem w telewizjach informacyjnych. A najlepiej, żeby nie było ich w ogóle.
Artykuł Bez żółtych pasków pochodzi z serwisu CRN.
]]>Artykuł Absurdalizm centralistyczny pochodzi z serwisu CRN.
]]>Mam dziś zamiar coś wyznać, jako bardzo mały niby świadek koronny. Wyznanie będzie dotyczyło tego, co w tej mojej pracy robiłem. Zostałem mianowicie zatrudniony jako młodszy programista w Ośrodku Badawczo-Rozwojowym Systemów Minikomputerowych Era w Warszawie. Pracy szukałem ze dwa miesiące i proszę mi wierzyć, było o nią o niebo trudniej niż dziś, choćby z tego powodu, że uczelnie wypuszczały absolwentów o wykształceniu, które nijak się miało do potrzeb gospodarki. Z grubsza gospodarka potrzebowała pracowników o profilu „siła razy ramię”, a uczelnie wypuszczały metrologów, jak ja, albo sinologów czy lingwistów języka serbsko-chorwackiego. I co, jako metrolog, mogłem mierzyć w owym czasie? Co najwyżej głębokość dna jako miernika wielkości przewagi naszego systemu polityczno-gospodarczego nad zgniłym kapitalizmem.
Jako że na studiach liznąłem tego i owego z zakresu programowania i oprogramowania minikomputerów, a OBRSM rozpoczął (zgodnie z wytycznymi Komitetu Centralnego Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego) szybkie i wytężone nadrabianie przewagi krajów Zachodu (zwłaszcza USA) w zakresie konstrukcji i zastosowań technik komputerowych, to wydawało mi się, że pracując na ul. Łopuszańskiej, wśród rozległych pól kapusty, pomidorów i innej cebuli, skosztuję tej wspomnianej wcześniej powszechnej słodyczy i zadowolenia z pracy zawodowej.
A o tych warzywach piszę ku pamięci zatrudnionych w takich firmach, jak Microsoft, Philips, Lenovo, Sygnity i innych, aby wiedzieli na zgliszczach jakich biznesów wyrosły budynki, w których dziś sobie spokojnie za te kilkanaście czy kilkadziesiąt tysięcy „zeta” miesięcznie popijają kawkę z mlekiem sojowym lub herbatkę ziołową na pobudzenie. Górnolotnie mówiąc „fundamenty ich firm wzniesione są na polach badylarzy” – pierwszej i długo jedynej wolnej branży gospodarczej w PRL-u. A to nie jest bez znaczenia w kontekście tego, o czym mam zamiar pisać dalej.
Ale ad rem. Decyzja KC KPZR i inne następujące po tej zasadniczej mówiły też, jak to nadrabianie ma następować – ma być po prostu bezczelnym kopiowaniem zarówno elementów hardware’owych, począwszy od najprostszych do najbardziej skomplikowanych układów LSI i oprogramowania. Z oprogramowaniem łatwiej, bo wystarczy, że hardware będzie całkowicie zgodny z pierwowzorem, to przeniesione oprogramowanie powinno hulać. Z tymi układami scalonymi nie było jednak tak łatwo. Metoda szlifowania chipów mikron po mikronie, fotografowania szlifów i tworzenia międzycząsteczkowych połączeń wewnątrz krzemowej struktury kryształu, nie szła tak gładko, jak komunistycznym propagandzistom się wydawało. W efekcie konstruktorzy musieli stosować bypassy.
Zatem, nolens volens, hardware różnił się od wzorca, a co za tym idzie oprogramowanie trzeba było dostosowywać i to na poziomie języka maszynowego, czyli na poziomie bitów. I to miałem robić JA, jako członek nowo sformowanego zespołu. I robiłem. Najpierw przez pół roku pracowicie kserowaliśmy dokumentację oryginalnego oprogramowania, która liczyła jakieś, bez przesady, 100 tysięcy (!) stron formatu A4. Przy czym trafiała w nasze ręce metodami oficjalnymi, jak też tymi pochodzącymi z filmów o agencie 007 (i nie chodzi mi o porucznika Borewicza).
A kopiarki w owym czasie mogły niewiele – ich wydajność wynosiła nie więcej niż 5 stron na minutę. Zatem policzmy: 100 tys. stron, to jakieś 20 tys. minut. To z kolei ekwiwalent 2,5 tys. roboczodni, czyli 10 lat dla jednej osoby, a właściwie dla 1 kopiarki. Ewentualnie 1 rok na 10 kserografów. Taką liczbą sprzętu Ośrodek nie dysponował, więc musiał zlecać ksero na zewnątrz. Tak czy siak, zespół kilkuosobowy zrobił to w jakieś 6 miesięcy i był gotów do dalszych prac.
Z tym, że te prace były trudne, bo trzeba było dokumentację w języku angielskim przeczytać, zrozumieć semantycznie, operacyjnie i funkcjonalnie. Sprawdzić w działaniu na naszych prototypach. Określić różnice, które następnie trzeba było usunąć, obejść, zlikwidować. A następnie przetestować i usunąć „bugi”, po czym wszystko przetłumaczyć na jedyny zrozumiały w naszym socjalistycznym bloku język, czyli rosyjski.
Artykuł Absurdalizm centralistyczny pochodzi z serwisu CRN.
]]>Artykuł List do zespołu Profilu Zaufanego pochodzi z serwisu CRN.
]]>„Koleżanki Informatyczki, koledzy Informatycy,
Piszę do Was w odpowiedzi na prośbę skierowaną do mnie w mejlu z dnia 30.08.2022, a dotyczącą Wniosku o usługę o nr. 2 454 545. Bardzo mnie rozczuliliście proponując na wstępie zastosowanie Ctrl+Shift+Delete dla wszystkich przeglądanych stron. Czy naprawdę muszę to zrobić, tracąc potem wiele czasu na ponowne czytanie nudnych opowieści o ciasteczkach (oraz często już bezsensownych, acz obowiązkowych zasad RODO) i ustalanie zakresu ich działania oraz ponowne logowanie się do wielu stale używanych portali (np. gazet, czasopism, itp.)? Czy może gdzieś widzieliście, aby w celu używania portalu jakiegoś banku trzeba było wcześniej kasować wszędzie ciasteczka?
Ciekawa jest też propozycja zmiany przeglądarki. Może lepiej gdzieś napisać, których przeglądarek polska administracja cyfrowa nie wspiera (aha – lepiej tego nie robić, nie chcąc się narażać na pozew z tytułu ochrony praw konkurencji). Nie powinno się też wyłączać HTML5, rekomendowanego w 2014 roku przez W3C. Oczywiście strony gov.pl powinny też dobrze działać na starszych wersjach przeglądarek. Dlaczego to stanowi problem nie do ogarnięcia?
Dzisiaj potrzebowałem użyć portalu gwd.nfosigw.gov.pl (dogrzebanie się do niego wymagało nieco starań). Portal ten (o siermiężnej grafice) jest dostępny po zalogowaniu przez profil zaufany. Niestety, przy powrocie na GWD wystąpił podobny (jak ten uprzednio) błąd oznaczony ciągiem znaków alfanumerycznych. Co ciekawe, zostałem o tym poinformowany przez Was również mejlem.
Zacząłem jeszcze raz, ale tym razem na stronie prywatnej przeglądarki. O tym tipie (tej wskazówce) kiedyś poinformowała mnie Pani z jakiegoś Centrum Pomocy. I udało się, ale potem ku mojemu zdziwieniu, należało się jeszcze zalogować się w GWD podając jako login adres mejlowy oraz (uwaga!) hasło – zgadłem, że identyczne jak w profilu zaufanym. Zadziałało.
W tym miejscu mam istotną uwagę o dziwnym powiązaniu tych portali domeny gov.pl poprzez portal Profilu Zaufanego do logowania, np. (tylko 3 przykłady) [uwaga adresy stron portali skróciłem o frazę https://]:
Ten sposób powiązania stron w celu przejścia przez stronę logowania jest dziwny i wzbudza sporo obaw u mnie i zapewne u wielu użytkowników. Nie mam dostępu i nie wnikałem w jego implementację, ale zapewne wykorzystuje on ciasteczka przekazujące dane pomiędzy tymi stronami. Stąd jest ta rada czyszczenia wszystkich ciasteczek w przeglądarce, gdy są kłopoty z otrzymaniem esemesa z kodami – ogólnie z logowaniem, bo się te ciasteczka tym stronom poplątały.
Po co tak to zrobiono? Czy może widzieliście jakieś podobne rozwiązanie dla logowania się do aplikacji bankowych? Czy ktoś oprócz gov.pl zastosował takie rozwiązanie? A według mojej informatycznej intuicji jest ono potencjalnie niespójne i mało odporne na oszustwa – bardzo chciałbym nie mieć tutaj racji. W każdym razie mam nadzieję, że czytujecie wpisy w niebezpieczniku.pl.
Zresztą przykładów bałaganu organizacyjnego w tym systemie jest więcej. Zacznijmy od tego, że istnieje jedna wersja rozpoczynająca się na stronie mobywatel.gov.pl oraz druga na stronie epuap.gov.pl. Obie z nich oferują podobne usługi, tylko w innym układzie wizualnym. Przy logowaniu niekiedy można zobaczyć wpisywane hasło, a w innym przypadku nie. Żądanie wpisania kodu z potwierdzającego esemesa czasem pojawia się natychmiast, a czasem dopiero na następnej i jeszcze następnej stronie. Wyszukanie interesującej nas instytucji czy urzędu wymaga dokładnej znajomości ich nazwy, inaczej trzeba jej szukać na długiej liście urzędów miasta między przedszkolami. Poszukiwanie potem interesującej nas sprawy do załatwienia również wymaga znajomości jej oficjalnej nazwy, ale też znalazłem dla Grodziska Maz. sprawę Ełckiej Karty Seniora.
Artykuł List do zespołu Profilu Zaufanego pochodzi z serwisu CRN.
]]>Artykuł Na kłopoty partnerzy pochodzi z serwisu CRN.
]]>Właśnie „rekordową inflacją” eksperci Channelnomics uzasadnili potrzebę wydania publikacji pod alarmistycznym tytułem „Channel Recession Survival Guide”. Autorzy dokumentu nie mają wątpliwości, że wskaźniki ekonomiczne, które już teraz są słabe, w niedalekiej przyszłości zapewne jeszcze się pogorszą. I właśnie z tego powodu każdy producent rozwiązań IT powinien, ich zdaniem, skorzystać z remedium na spowolnienie gospodarcze, jakim jest kanał partnerski – dystrybutorzy, integratorzy i retailerzy. Tego samego zdania jest organizacja Global Distribution Technology Council, która opublikowała na swojej stronie dokument pt. „Distribution as a Recession Countermeasure”. Słowem: na kłopoty dystrybucja!
Nie chcę streszczać obu publikacji, które są za darmo do ściągnięcia na stronach: channelnomics.com oraz gtdc.org. Polecam je szczególnie tym dyrektorom finansowym u producentów, którzy mają czasem tendencję do traktowania kanału partnerskiego jako kosztu i zbędnego ogniwa w łańcuchu dostaw. Zwrócę ich uwagę zwłaszcza na wyliczenia Channelnomics, z których wynika, że średnio koszt sprzedaży produktów za pośrednictwem partnerów (w modelu 2-Tier, a więc poprzez dystrybutorów i integratorów) jest od 10 do 15 proc. niższy niż w przypadku sprzedaży bezpośredniej – od producenta od razu do klienta końcowego. Po argumenty, dlaczego tak się dzieje, odsyłam do wspomnianego wyżej przewodnika.
Tym, na co jeszcze warto zwrócić uwagę jest wprost bezcenna rola dystrybutorów w całym procesie biznesowym. Nie tylko obniżają oni koszty działania producentów i zaopatrują rzesze integratorów czy resellerów, ale z każdym rokiem rosnącej złożoności rynku IT ich rola „banków” i „spedytorów” ewoluuje w kierunku „konsultantów” (co ważne, doceniają to i korzystają z tego również rosnący w siłę hiperskalerzy). I znowu: więcej na ten temat w obu omawianych publikacjach, z których przesłaniem – po niemal ćwierć wieku obserwacji naszej branży – w pełni się zgadzam.
Artykuł Na kłopoty partnerzy pochodzi z serwisu CRN.
]]>Artykuł Rozmowy o Polsce w językach obcych pochodzi z serwisu CRN.
]]>Taki przypadek powoduje, że pytam sam siebie: czy my jako Naród, a jego warstwa inteligencji w szczególności – ta, która pisze i czyta w obcych językach coś więcej niż znaki drogowe na autostradach i menu w knajpach na rozlicznych nadmorskich wybrzeżach ciepłych krajów, nie stworzyliśmy sami tego fantoma z przesadą i bez refleksji? Fantoma, bo jest to twór zastępczy. Określenie polski nacjonalizm jest dla mnie do pewnego stopnia podobne stwierdzeniu „polskie obozy koncentracyjne”. Przez wrogów Polski (albo tych, co chcą bronić jej racji stanu, tylko się nadmiernie, wręcz fobicznie boją, że do głosu dojdą ekstremizmy) jest używany jako bat na niepokornych lub nie dość „światowych” obywateli Europy. Co ciekawe, nigdy takich głosów nie usłyszymy, ani nie wyczytamy w wypowiedziach i książkach takich ludzi, co Polskę i jej historię naprawdę znają, a pochodzą z innych kręgów kultury. Ludzi takich jak Norman Davis, Timothy Snyder, Steffen Möller czy Klaus Bachmann.
Skoro przytoczyłem te nazwiska niejednokrotnie związane ze znajomością Polski i jej historii to pogłębmy ten temat, aby nie zostać jak port w Elblągu bez możliwości manewru. W Polsce nigdy nie było zinstytucjonalizowanej niechęci do narodowej inności. No, może z małym wyjątkiem roku 1968. W setkach polskich miast lokowanych na prawie niemieckim, gdzie dominującą rolę odgrywało mieszczaństwo przeróżnej proweniencji, w tym czeskiej i ormiańskiej, że wspomnę te najmniej znane narody zamieszkujące tereny Polski. Po zitalianizowaniu naszego kraju przez naprawdę potężny zaciąg urzędników, prawników, lekarzy, artystów, których pociągnęła za sobą królowa Bona de domo Sforza, po zeszwedczeniu kręgów arystokracji dworskiej przez przedstawicieli miłościwie nam panującej dynastii Wazów, po sturczeniu w wyniku złożonych relacji polsko-tureckich dużej części handlu głównie towarami orientalnymi, po… (etc. etc. etc.), my o sobie możemy powiedzieć, że byliśmy (o teraźniejszości za chwilę) nacjonalistami?
W Polsce każdy mógł znaleźć dla siebie miejsce do życia. Jeśli nie w miastach centralnej Polski, to w zależności od gustu albo na zachodzie i północy, gdzie silniejsze były wpływy krajów anglosaskich, albo na południowym wschodzie, gdzie w niektórych miejscach przyjezdny nie zdawał sobie sprawy, „że to Polska właśnie” (ale to cytat z innej epoki).
Tacy byliśmy do rozbiorów i nie dajmy sobie wmówić, że było inaczej! Grunt pod nacjonalizmy zaczął się tworzyć w Polsce, w Europie też, w XIX wieku za sprawą (po kolei): w Prusach Fryderyka II, a potem ojca zjednoczenia Niemiec – Bismarcka. We Francji Napoleona z jego dekretami i kodeksami. W Austrii Marii Teresy i jej ekspansjonizmem, którego spadkobiercą został Franciszek Józef. We Włoszech za czasów Garibaldiego i jego „agenta” króla Wiktora Emanuela – zjednoczycieli Italii. W Rosji za sprawą Niemki z pochodzenia, Katarzyny II.
To powyżsi spowodowali, że sprawy Narodu stały się ważne. A cele tego były dwa: skupić wokół siebie jak największe terytorium i poddanych, których można używać jako mięsa armatniego (nota bene, czy dziś największym nacjonalistą nie jest aby Prezydent Rosji wysyłający na ukraiński front głównie Buriatów, Jakutów, Tatarów, Ewenków i innych nierosyjskich obywateli Federacji). A drugi powód: zjednoczyć obywateli wyznających tę samą wiarę, tradycję, mających to samo podglebie językowe i kulturowe, aby obronić swoją wolność i odeprzeć agresję tych najsilniejszych.
Artykuł Rozmowy o Polsce w językach obcych pochodzi z serwisu CRN.
]]>Artykuł Moja potyczka z oknami pochodzi z serwisu CRN.
]]>I tu nagle mnie oświeciło, kto mi taki numer wyciął. Tuż przed tym wydarzeniem usunąłem siłowo (w „Ustawieniach”) oprogramowanie Nortona, bo po dobroci nie chciał się wymazać. A usunąłem go, gdyż po rocznym płatnym jakim takim sobie działaniu, co jakiś czas oferował mi namolnie kolejne płatne rozszerzenia, a nie byłem nimi zainteresowany. Przed upływem terminu licencji dopominał się też o jej przedłużenie na następny rok, a wobec braku mojej reakcji najpierw zaoferował mi rabat, a potem bezpłatne przedłużenie licencji na 40 dni i potem na 80 dni. Ja go jednak nie polubiłem (a kiedyś to była marka świetnego programu), tylko usunąłem. On natomiast w odwecie uruchomił mi Dell OS Recovery Tool. Takie mam przekonanie. Jeżeli to prawda, to mamy przykład braku rzetelności dostawców oprogramowania. Tylko jak im to udowodnić?
Już się ucieszyłem, że mogę dalej używać laptopa, gdy pojawiły się aktualizacje tegoż właśnie reaktywowanego systemu (kilkanaście minut), a potem przejście do ponownego uruchomienia. Po czym pojawia się moje logo oraz prośba o hasło. Wpisałem to, jakiego używałem dotychczas, ale okazało się nieprawidłowe. Wpisałem inne, które znałem (miałem spisane na kartce) – dalej „No OK”. I co teraz?
Jak się dostać do systemu, który się zablokował na haśle, a nie – na PIN-ie? Nie wiem, ale spróbowałem się tego dowiedzieć z internetu. Owszem, znalazłem kilka porad, ale dla mnie bezużytecznych (nie mam pendrajwa z zaszyfrowanym hasłem, nie mam płytki z instalacją Windows, nie mogę zainstalować specjalnego programu, nie mam cierpliwości).
W tym miejscu zapewne redakcja i Czytelnicy CRN-a zasugerowaliby, abym jednak skorzystał z usług jakiegoś specjalisty serwisanta. Dobra rada, ale było już popołudnie soboty, a ja z tym laptopem byłem w „czarnym lesie”. A poza tym to chyba mam podstawy sądzić, że sam jestem takim specjalistą, skoro w swoim życiu zawodowym dziesiątki razy instalowałem systemy, rozwiązywałem kłopoty instalacji różnorakich urządzeń, a nawet napisałem w asemblerze system czasu rzeczywistego na Compaqa. No tak, macie rację – powinienem dać szansę młodszym. Ale takich wokół nie było. Musiałem działać sam.
Najpierw postanowiłem dostać się do BIOS-a tegoż laptopa, aby może stamtąd zresetować hasło/PIN do systemu. Mogłem tam jedynie ustawić „administrator and system passwords”, ale nie był to dobry pomysł, gdyż wtedy przy każdym nieruchomieniu trzeba było jedno z nich wpisywać w małą ramkę – ciekawe komu i kiedy jest potrzebny taki feature? Wyzerowałem te hasła.
Po namyśle postanowiłem teraz świadomie uruchomić Dell OS Recovery Tool, aby całkowicie zresetował system Windows 10 z usunięciem wszystkich ustawień, łącznie z tym nieznanym dla mnie hasłem. Korzystając z innego komputera upewniłem się, że można uruchomić SupportAssist OS Recovery klawiszem F12 trzymanym podczas uruchamiania PC. Po kilku próbach udało się to zrobić i uruchomić RESET. Kolejne dobrych kilkadziesiąt minut spędziłem w oczekiwaniu na wykonanie tych działań.
Artykuł Moja potyczka z oknami pochodzi z serwisu CRN.
]]>Artykuł Walka z emisją CO<sub>2</sub>: więcej czadu! pochodzi z serwisu CRN.
]]>Jednak drodzy prezesi, marketingowcy i piarowcy, pamiętajcie o tym, że apetyt pismaków rośnie w miarę jedzenia i czekamy na coraz to gorętsze newsy. Jestem pewien, że każda redakcja opublikowałaby informację, że producent X, aby uratować naszą planetę, zmniejsza o 20 procent roczną produkcję komputerów. Jeszcze ciekawszy mógłby być komunikat, że w trosce o ochronę środowiska najwięksi producenci smartfonów postanowili w ciągu najbliższych dwóch lat zawiesić premiery swoich flagowców. Swoje trzy grosze mogą dołożyć platformy streamingowe i oznajmić, że wstrzymują swoją działalność od kwietnia do sierpnia, co wydatnie przyczyni się do zmniejszenia emisji dwutlenku węgla do atmosfery i oszczędzi zużycie energii. To byłyby prawdziwe hity, a nie jakieś tam mgliste zapowiedzi, których zwykły śmiertelnik, taki jak ja, nigdy nie będzie w stanie zweryfikować. Panie i Panowie, dajcie więcej czadu!
Całkiem ciekawe, choć z pewnością mniej odważne niż wymienione wcześniej pomysły, zgłaszały osoby komentujące jeden z moich wpisów na platformie LinkedIn, poświęcony szeroko pojętemu zielonemu IT. Przy okazji serdecznie im dziękuję, że znalazły chwilę czasu, aby podzielić się swoimi spostrzeżeniami. Ciekawy przykład ze Skandynawii przywołał Bartosz Leoszewski, Chief Technology Officer w firmie Techstep. Otóż przetargi na smartfony rozpisywane przez norweskie oraz szwedzkie instytucje rządowe wymagają przedstawienia oferty na produkty używane. Co istotne, oferent musi udzielić na nie gwarancji, a same urządzenia muszą znajdować się w idealnym stanie. Zdaniem Bartosza Leoszewskiego wiele wskazuje na to, że już wkrótce podobną ścieżką podążą skandynawskie firmy, a z czasem może taki trend dotrze na nasze rodzime podwórko. Myślę, że byłby to świetny test dla tych, których działania w zakresie ochrony środowiska ograniczają się do płomiennych wystąpień i składania mglistych deklaracji. Sądzę, że gdyby ustawodawca zdecydował się na taki krok, natychmiast rozległyby się głosy oburzenia, że polityka państwa zabija wolny rynek i nie daje zarobić dostawcom nowych urządzeń.
Użytkownicy LinkedIna zwracają uwagę na jeszcze jeden istotny fakt – w towarzystwie można się pochwalić nowym smartfonem czy laptopem, tak jak butami czy nową marynarką. Zresztą już w kontrowersyjnych „Galeriankach” jedna z dziewczynek uczyła swoją koleżankę: patrz na buty i na telefon. Wy jednak nie patrzcie na buty, ale na urządzenia, z jakich korzystają najwięksi promotorzy ekologii. Choć absolutnie nie zachęcam, aby dodatkowo zaglądać do ich garaży, bo zapewne znalazłby się tam niejeden SUV, i to niekoniecznie z napędem elektrycznym. A tego wasz system nerwowy, ewentualnie przepona, mogłyby nie wytrzymać.
Artykuł Walka z emisją CO<sub>2</sub>: więcej czadu! pochodzi z serwisu CRN.
]]>Artykuł Zamrożenie cen „prądu”, czyli… kwadratura koła pochodzi z serwisu CRN.
]]>Czy ten system jest dla wszystkich? Czy tylko dla tych zużywających poniżej 2000 kWh? Jeśli dla wszystkich – to niezależnie od dochodu fundujemy dodatki dla wszystkich, a to chyba bez sensu. Jeśli 2000 kWh zużycia to ma być jakiś próg wejścia do systemu, to czy jest to zużycie na podstawie rachunku za rok poprzedni? Czy za 2022? A może za prognozę na 2023? I kolejne tysiąc pytań – a co, jeśli właśnie zakładam licznik albo się przeprowadziłem albo przepisałem mieszkanie na rodzinę lub odziedziczyłem w spadku? Czy moje zużycie liczy się od wszystkich moich mieszkań i domów czy dla każdego z osobna?
A to nie koniec wątpliwości… Czy zakładać stałą cenę na licznik/adres czy rodzinę (problem przerabiany już przy dopłatach węglowych)? Czy osoby, które mają dwa domy/mieszkania, a liczniki są zarejestrowane na innych współmałżonków, mają stałe ceny w dwóch miejscach (czyli zużycie 4000 kWh)? A co, jeśli pod danym adresem jest jeden licznik, a mieszkają dwie rodziny? Co, jeśli są to rozwodnicy (teoretycznie żyją oddzielnie, ale tu mają tarczę podwójną)? Jak liczymy rodziny wielodzietne, jeśli dzieci są z patchworkowych małżeństw? Czy mając kilka domów można sobie wybrać, na który z nich będzie zamrożona cena, a może jak są różne domy to i w każdym będzie 2000 kWh po starej?
Mało wam? No to jedźmy dalej: jak będziemy liczyć zużycie – 2000 kWh – jeśli nie wszystkie liczniki są inteligentne i wciąż nie wszyscy konsumenci mają mierzone zużycie na bieżąco, czyli dostawcy będą wystawiać rachunki do 2000 kWh po starej taryfie (np. na podstawie prognoz), a potem korygować? A co, jeśli ktoś właśnie zmienia miejsce zamieszkania i zakłada nowy licznik (liczy mu się od nowa czy narastająco?) Co, jeśli na dodatek zmienia adres, zakłada nowy licznik i jednocześnie był rodziną wielodzietną i z kimś z niepełnosprawnością, ale teraz się rozwodzi i jest różny podział dzieci?
Co z osobami używającymi energię do ogrzewania? I mających specjalne taryfy? I na dodatek, jeśli zainwestowali w panele plus pompy ciepła? Czy tu można liczyć na jakieś tarcze? Czy też ci, co oszczędzają, to nie dostają? Jak będziemy składać wnioski (znowu powtórka z problemów z węglem): czy też to będzie automatycznie? A jeśli internetowo to wykluczymy wówczas jakieś 15–20 proc. rodzin w Polsce. No i jak będziemy je weryfikować? Powstanie jakiś centralny system połączony z systemami rozliczeniowymi dostawców? W końcu nie ma jeszcze CSIRE.
Jak będzie wyglądała procedura jak ktoś będzie zmieniał dostawcę w ciągu roku albo (nie daj Boże) będzie zmieniał lokalizację i wtedy składa dwa wnioski? A może w ogóle nie będzie wniosków, tylko same spółki energetyczne mają to robić automatycznie (ale jak zidentyfikują rodziny wielodzietne lub z niepełnosprawnością lub jak odróżnią kogoś, kto ma kilka domów na rodzinę?). Kto w końcu zapłaci za te wszystkie modyfikacje i nowe systemy rozliczeń i pracę tysiąca osób – zużywający więcej energii? Albo specjalne podatki do podatków?
Samo hasło – stała cena energii – jest chwytliwe i proste. Natomiast realizacja, jak widać nawet po pierwszych pytaniach, to jakiś super skomplikowany system rekompensat. Lista pytań pokazuje, że łatwo jest ulec iluzji regulowanych cen i sprawiedliwości społecznej, a jednocześnie wyrzucić reguły wolnego rynku. Tylko że wtedy sama realizacja nie jest już taka prosta a efekt… czy na pewno właściwy?
Konieczność pomocy osobom najuboższym jest oczywista. Ale należy pamiętać, że próba pomocy wszystkim zawsze kończy się niepowodzeniem.
Prezes Transition Technologies i wykładowca na Wydziale Mechanicznym Energetyki i Lotnictwa Politechniki Warszawskiej.
Artykuł Zamrożenie cen „prądu”, czyli… kwadratura koła pochodzi z serwisu CRN.
]]>Artykuł Nadmiarowy zysk pochodzi z serwisu CRN.
]]>Że co? Że przecież płacisz podatki? Jeśli zostawiasz sobie więcej niż płacisz, to nie jest podatek, tylko jakaś wymuszona jałmużna. W ten sposób żałujesz grosza Ojczyźnie, która dzień i noc czuwa nad Twoim bezpieczeństwem i spokojem!
Że co? Że Ty na swój majątek ciężko pracujesz od wielu lat? A myślisz, że Ojczyzna w tym czasie na urlopie czy L4? Zdajesz sobie sprawę, że o ile w 1989 roku nasz parlament przegłosował 1186 stron aktów prawnych (dla Twojego dobra), to w 2004 roku było to już 20 059 stron (dla Twojego dobra), a w roku 2016 rekordowe 35 280 stron (dla Twojego dobra). W sumie w latach 1998 – 2021 nasza Ojczyzna wypracowała w pocie, znoju i zaduchu sejmowej restauracji 441 799 (!) stron aktów prawnych (dla Twojego dobra).
Że co? Że Ty też wystawiasz mnóstwo umów, faktur i deklaracji? To przecież Twoja księgowa i personalna robią to za Ciebie, żebyś Ty mógł się w tym czasie lansować z Wojtkiem na Zanzibarze!
Że co? Że latanie na Zanzibar nie jest zabronione? No tak, ale przecież nie chodzi o to, gdzie się leci, ale po co? Któż może to lepiej wiedzieć niż nasi posłowie, którzy między listopadem 2019 roku a czerwcem obecnego roku wsiadali do samolotów w sumie 16 tysięcy razy, czyli średnio każdy poseł dwa razy w miesiącu leciał na (jak najbardziej uzasadniony) koszt Państwa, załatwiając sprawy swoich wyborców (no przecież nie swoje własne). Wydane na te loty 10 mln zł to najlepsza możliwa inwestycja, która zwraca Ci się… przepraszam, to może nie jest najwłaściwsze określenie… krótko mówiąc, opłaca Ci się to bardzo i nie ma co drążyć tematu.
A może myślisz, że jakaś wdzięczność Ojczyznę naszą spotyka za Jej ciężką pracę? To jak ocenisz złorzeczenia na należące się jak psu… przepraszam, chciałem powiedzieć na w pełni zasłużone premie za Polski Ład? To jest 686 stron ciężko wypracowanych rozwiązań (dla Twojego dobra), czyli o całe 227 stron więcej niż „Quo Vadis”, za które Sienkiewicz dostał od komitetu noblowskiego 138 tysięcy koron szwedzkich, a od Ojczyzny dworek w Oblęgorku. A to wszystko za jedyne 459 stron! Cóż to jest przy marnych kilkunastu tysiącach złotych dla ponad setki urobionych po łokcie (dla Ciebie) urzędników resortu finansów?
Nie chcesz ich nagradzać? Nie chcesz dzielić się zyskiem z Ojczyzną? Powiem Ci, kim jesteś: ruską onucą, niewdzięcznikem, foliarzem, Januszem biznesu, krwiopijcą, burżujem, dorobkiewiczem. Niepotrzebne skreślić.
Artykuł Nadmiarowy zysk pochodzi z serwisu CRN.
]]>Artykuł Wszystko jest policzone pochodzi z serwisu CRN.
]]>Jak to się dzieje, że właściciele platform społecznościowych, dysponujących zaawansowanymi algorytmami, poruszają się jak dzieci we mgle, kiedy przychodzi im likwidować konta spamerskie, wyrzucać trolli i blokować fałszywe informacje? Osobą, która ostatnimi czasy odsłoniła kulisy działań Twittera w zakresie ochrony oraz strategii pozyskiwania użytkowników, jest Peiter Zatko – były szef działu bezpieczeństwa tej platformy. Uważa on, że Twitter wprowadzał w błąd regulatorów, składając nieprawdziwe oświadczenia na temat ochrony przed cyberatakami oraz kontami spamowymi, zaś priorytetem dla osób zarządzających platformą był wzrost liczby użytkowników.
W rezultacie wcale nie trzeba być wielkim specjalistą, aby wodzić za nos użytkowników Twittera, Facebooka, YouTube’a, a zwłaszcza marketerów. Liczbę wyświetleń, komentarze czy też polubienia bez trudu można kupić w internecie i wcale nie trzeba szukać takich ofert w Darknecie. Jedna z firm zupełnie jawnie zachęca na swojej witrynie: „promuj z nami swoje social media” i dodaje, że 88 proc. użytkowników ufa opiniom w internecie. Na czym polega owa promocja? Oferta jest bardzo długa, począwszy od sprzedaży komentarzy, polubień aż po „widzów” imprez organizowanych w formie online. Wyobraźmy sobie, że prowadzimy relację live na Facebooku, a liczba widzów jest dość skromna. „Na szczęście” jest proste wyjście z sytuacji – można zakupić od 50 do 3000 „widzów”.
Nie brakuje też ofert dla początkujących lub niedocenianych lekarzy. „Ludzie, idąc do lekarza, czytają na stronie Znany Lekarz opinie. Na ich podstawie wyrabiają sobie zdanie o specjaliście, do którego chcą się udać” – taka, niewątpliwie słuszna, opinia została zamieszczona na stronie firmy pomagającej swoim klientom zaistnieć w przestrzeni internetowej. Co zatem zrobić, aby skuteczniej konkurować z kolegami po fachu? „Kup u nas opinie Znany Lekarz dla swojej działalności i przeskocz konkurencję” – doradzają „specjaliści” od social mediów.
Jak widać biznes w mediach społecznościowych kwitnie. Najważniejsze jest to, że wszyscy są zadowoleni. Facebook, Twitter, Instagram mogą chwalić się liczbą użytkowników i ich ogromną aktywnością, zaś marketerzy dużymi zasięgami i interakcją ze strony internautów. Wszystko jest ładnie policzone i tylko ten ekscentryczny Elon Musk szuka dziury w całym.
Artykuł Wszystko jest policzone pochodzi z serwisu CRN.
]]>