Artykuł Dekameron dzień drugi: „que sera, sera” pochodzi z serwisu CRN.
]]>Zresztą, my generalnie nie lubimy zbytniego zamartwiania się, tworzenia scenariuszy alternatywnych, planów ewentualnościowych, budowania różnego rodzaju procedur i procesów na wypadek, jakby przyszło co do czego. Wszak już wieszcz Adam – pisząc w wiekopomnym dziele o sposobie zwalczania zaborcy – włożył w usta jednego z bohaterów narodowej epopei słowa: „Szabel nam nie zabraknie; szlachta na koń wsiędzie, Ja z synowcem na czele, i — jakoś to będzie!”. Nic, tylko romantyzm w czystej postaci, wprost z manifestu: „Czucie i wiara silniej mówi do mnie, niż mędrca szkiełko i oko”.
Dlaczego się tego czepiłem, jak pijany płotu? Po pierwsze dlatego, żeby uświadomić czytelnikom, że czasy dzisiejsze nie różnią się od przeszłości nic a nic. Po drugie, aby podkreślić, że tylko dla wybranych historia magistra vitae est. Zazwyczaj nie uczy nikogo i niczego, poza mieszaniem ludziom w głowach dla celów propagandowych. Po trzecie: jakbyśmy się nie kręcili, to plecy są zawsze z tyłu, co powoduje, że czy rządzą nami romantycy, sanacyjni ideolodzy moralnie zdrowego społeczeństwa, lumpensocjalkomuniści spod znaku wiecznej przyjaźni z ZSRR, technokratyczni liberałowie balcerowiczopodobni, czy rydzykowi wyznawcy utopii „dobrej zmiany”, zawsze wychodzimy na tym tak samo, czyli bez sensu.
Dlaczego? Bo problem jest w nas, a nie w nich. Rządzący pokazują, że sprawuje się władzę po to, aby ją utrzymać, a nie po to, aby było lepiej, aby entropia była mniejsza, abyśmy czuli się bezpieczniej. To są elementy absolutnie wtórne i tylko wtedy zajmują rządzących, kiedy mogą wpływać na utratę, bądź zachowanie przywództwa. A ponieważ w naszym przypadku, zgodnie z kalendarzem wyborczym, suweren będzie miał szansę dopiero za trzy lata wyrazić swoją opinię (chyba, że na skutek masowego niezadowolenia lub utraty poczucia bezpieczeństwa egzystencji zdecyduje się na „kryterium uliczne” na masową skalę), to na dziś rządzący mają wszystko i wszystkich w głębokim poważaniu. Dlatego mogą zajmować się sobą, a nie nami i zwracam uwagę, że to może i lepiej, bo jakby się zajmowali nami, to dopiero mielibyśmy bal.
To o tych na szczytach. A czy nas na dole stać na taką samą strategię i taktykę chwilowości, czy „dojutrkowości”? Otóż uważam, że nie. Powiem więcej: im bardziej władza jest nieodpowiedzialna, czy nieprzewidywalna, tym bardziej społeczeństwo musi być rozważne, roztropne i mądre. Inaczej będziemy jak „nierządne królestwo i zginienia bliskie”, że wspomnę myśl Jana z Czarnolasu. Z tego powodu cieszę się niepomiernie – obserwując media społecznościowe – na te wszystkie inicjatywy, pomysły i nowe aktywności, których wysyp ma miejsce właśnie w elektronicznej przestrzeni publicznej. Tylu ciekawych propozycji konferencji, podcastów, webinarów, czy zwykłych esejów i felietonów nie było od dawna. Świadczy to o tym, że na dole jest tęsknota za sensownym działaniem, najczęściej bezinteresownym, z głębokim przekonaniem o jego wartości i przydatności dla innych. Mając ograniczone możliwości bliskości fizycznej z drugim człowiekiem, chcemy być mu bliscy mentalnie i emocjonalnie. To jest wartość, którą powinniśmy sobie uzmysłowić, zdać sprawę z jej znaczenia i starać się kultywować, wówczas, kiedy (tak, czy owak) wszystko wróci do postpandemicznej normalności.
Generalnie, coś się w tej mierze zmieniło. Coraz więcej osób – od publicznie dostępnych, głupawych i wtórnych treściowo kont na Instagramie, czy Facebooku, zawierających informacje o tym, co ktoś jadł, z kim się spotkał albo jak wspaniałą ma rodzinę – przechodzi do pokazywania tego, jak myśli o rzeczywistości, próbuje na swój sposób ją porządkować (zmniejszając entropię otaczającego nas świata), pokazywać, że ma to wartość. Jest wiele aktywności polegających na dzieleniu się doświadczeniami, pokazywaniu najlepszych praktyk, czy popularyzacji interesujących treści i to, podkreślam, całkowicie niekomercyjnie. Może trzeba było pandemicznej chwili refleksji, abyśmy dostrzegli znaczenie nowoczesnych sposobów komunikowania się, odkryli ich prawdziwe, a nie tylko powierzchowne i epikurejskie (mieć kasę, wyjechać na Seszele, mieć piękne niebieskookie potomstwo) warstwy oraz odczuli w sobie potrzebę wychylenia się poza skostniałą skorupę naszych spraw codziennych i gonienia „za żywiołkami drobniejszego płazu”, że jeszcze raz odwołam się do Mistrza Adama.
Tyle mojej obserwacji na temat tego, jak dzięki niektórym osobom aktywnym w przestrzeni publicznej mediów społecznościowych można przełamywać paradygmat fatalistycznego „que sera, sera”. Czy można robić coś więcej? Oczywiście tak. Na przykład na dziś brakuje mi wśród publikowanych treści odpowiedzi na pytanie, jak czołowe postacie branży IT w Polsce, top managerowie planują i zamierzają kształtować postcovidową rzeczywistość. Na przykład jakie wyciągają wnioski odnośnie do budowy zespołów, kształtowania wśród nich procesów wymiany informacji, idei, emocji? Czy zamierzają zmienić coś w strukturach zajmowanych przez ich firmy powierzchni biurowych, organizacji wewnętrznych spotkań, wymogów uczestnictwa (obecność fizyczna vs. wirtualna), przekazywanych treści etc.? Czego nauczyli się dzięki pandemii w sferze nowego rodzaju przywództwa, kształtowania postaw, motywacji, ogólnie: jak poradzili sobie z tzw. umiejętnościami miękkimi? Tego typu treści jeszcze nie obserwuję w elektronicznych mediach, choć może źle patrzę. Może nastąpi to później, jak widmo pandemii osłabnie i trzeba będzie zrobić bilans tego czasu – tak dla siebie, dla wyciągnięcia własnych wniosków na przyszłość.
Bo chyba warto być mądrzejszym i przynajmniej uczyć się z doświadczeń, skoro – jako ludzkości i nacja – nie bardzo nam wychodzi nauka z historii. A ponieważ to ostatni felieton w tym roku kalendarzowym, chciałbym wszystkim wiernym, jak i okazjonalnym czytelnikom moich felietonów złożyć najlepsze życzenia spokojnych i radosnych (na miarę aktualnej sytuacji) świąt Bożego Narodzenia oraz wiele pomyślności i zdrowia w nowym roku.
Artykuł Dekameron dzień drugi: „que sera, sera” pochodzi z serwisu CRN.
]]>Artykuł „Dekameron” na nasze możliwości pochodzi z serwisu CRN.
]]>Mnie też dopadła chęć, podobnie jak wówczas Boccaccia, do poopowiadania czytelnikom CRN-a historyjek i anegdot, które rodzą się w naszym kraju w czasach nam współczesnej pandemii, czyli epoki wirusa COVID-19. Z „Dekameronem” analogiczny może być jeszcze fakt, że ja też chciałbym w pewnej części zająć się tym, co zrobili inni, a co mistrz Wojciech Młynarski w jednej ze swoich piosenek określił mianem: „co by tu jeszcze spieprzyć, panowie, co by tu jeszcze”. Nie będą to jednak opowieści o polityce, mimo narzucających się skojarzeń, a o charakterach ludzkich, ich ułomnościach i zagubieniu w przypadku braku jednoznacznego systemu wartości i wzorców zachowań, braku odpowiedzialności oraz wpływie tego zagubienia na pozostałych członków społeczności.
Zacznę od początku. W Europie XIV wieku przyczynę epidemii lokowano w okolicy kary boskiej, która zostaje zesłana na lud, gdy nie stosuje się on do woli Stwórcy. Dziś pandemia też ma w sobie coś z kary. Może nie za nasze grzechy powszednie, ale za grzech braku rozumnego przewidywania skutków naszych działań i za grzech pychy. Jakże inaczej wytłumaczyć fakt wymknięcia się wirusa COVID-19 poza granice jego ogniska macierzystego, czyli chińskiego Wuhan? Jeśli po pierwszych sygnałach, jednoznacznie świadczących o tym, że dojdzie do groźnego wybuchu choroby, z powodów społecznych i ekonomicznych nie dokonano ścisłego zamknięcia strefy ogniska infekcji i nie wprowadzono drakońskich regulacji dotyczących kontaktu tej części społeczności z resztą świata, to co się dziwić, że infekcja się wylała.
A wszak Chiny dysponują zarówno wiedzą, jak i doświadczeniem oraz nawykami społecznymi idealnymi wprost do w miarę bezbolesnego oddzielania części swych terenów od reszty. W przeszłości robiły to wielokrotnie i skutecznie, jak choćby drastycznie ograniczając przemieszczanie się społeczeństwa w czasach tzw. Rewolucji Kulturalnej. Wówczas zablokowano rozprzestrzenianie się wirusa „wrogiej ideologii”, a dziś zlekceważono prawdziwego wirusa, zabijającego nie duszę, a ciało. Może to właśnie jest powodem, że władzy totalitarnej (wszak w Chinach nadal mamy z nią do czynienia) łatwiej jest pogodzić się z tym, że ludzie umierają na powirusowe powikłania, niż z tym, że ich umysły mogą być zainfekowane „szkodliwymi miazmatami”. Jasne, dziś Chiny to nie to samo, co 60 lat temu. Powiązane ze światową gospodarką milionami nici i relacji nie dają się izolować również z tego powodu, że na przykład dla naszej branży oznaczałoby to drastyczny spadek dostępności produktów IT. Wśród nas nie ma na to zgody, jak i nie było wśród decydentów lokalnych i centralnych władz prowincji Wuhan. Zatem brak zdecydowania i błędne policzenie kosztów krótkookresowych i długookresowych spowodowało opóźnianie restrykcyjnych decyzji i ich rozmiękczanie, aż do momentu, gdy rozlane mleko można było zbierać tylko ścierką.
To początek, a potem zaraza dotarła do nas. Tuż przed tym faktem, na pierwsze sygnały nadchodzące z Europy i w odpowiedzi na trudne pytania dziennikarzy, Główny Inspektor Sanitarny naszego kraju radził stosować przeciwwirusowe kuracje polegające na wkładaniu lodu w majtki (sic!). Jak widać od dekameronowych skojarzeń i jemu trudno było się odciąć. Ale skutki spadają na nas, a tenże Główny Inspektor, gdy brak jego kompetencji i nieprzygotowanie wyszły na jaw, zamiast odpowiedzialnie podać się do dymisji, jakby nigdy nic ucieka się do średniowiecznych środków antyepidemicznych i z pielgrzymką błagalną udaje się na Jasną Górę. Niech jedzie! Nie mam nic przeciw, tylko dlaczego ciągnie za sobą tłum dziennikarzy i TVP nadaje z tego wydarzenia bezpośrednia relację? Naprawdę w tym narodzie ciągle trzeba podsycać kult jakichś narodowych cudów? A co, jeśli Bóg postanowił naprawdę nas pokarać za naszą głupotę i nie sprawi tym razem cudu? Jak to z Bogiem jest, to warto zapoznać się z historią Narodu Wybranego przedstawionego w Biblii. Problem z naszymi „wierzącymi” decydentami jest taki, że „jak trwoga, to do Boga”, ale Biblii to raczej nie czytają. Może to stąd ten lekceważący i głupio-dowcipny „lód w majtkach”?
Dalej to już pozostaje mi popastwić się tylko nad partią rządzącą i jej rządem w szczególności. Ale nie będę tego robić i to nie dlatego, że przyrzekałem nie pisać o polityce na tych łamach, tylko dlatego, że nie mam za grosz przekonania, że pod rządami dzisiejszej opozycji byłoby lepiej. Ale o ludziach chyba pisać mi wolno. Moją uwagę przykuł taki jeden minister „o zmęczonych oczach”, któremu na początku pandemii ufało, wedle badań społecznych, ponad 60 proc. obywateli naszego państwa. Zatem „miałeś chamie złoty róg”. A potem? Wiemy wszyscy. Ostał się „ino sznur”! Odszedł w infamii i mimo że – może – znów będzie dobrym lekarzem, to chyba na temat jego człowieczeństwa zrodziły się i pozostaną wątpliwości. A czy te dwie sfery można oddzielać? Czy można być dobrym lekarzem (profesorem, dyrektorem, ojcem, księdzem etc.) nie będąc dobrym człowiekiem? Przynajmniej trochę dobrym?
Na zwolnione stanowisko przyszedł ktoś inny. Na konferencjach prasowych widać, że się bardziej przejmuje i ma lepszy kontakt z dziennikarzami. Ma właściwe ego! Chce działać i zgodnie z opiniami środowiska lekarskiego, podejmuje lepsze decyzje. Problemem jest fakt, że ten „o zmęczonych oczach” zarządzał działaniami służby zdrowia w pandemii o dziennej liczbie nowych zakażeń na poziomie 300–400, ten nowy ma do rozwiązania problem „działań systemu” przy codziennym wzroście nowych przypadków w liczbie 4000 – 5000. A to jest różnica. Sama matematyka mówi, że to zadanie o innym rzędzie trudności. I tak metoda „co masz zrobić dziś, kto inny zrobi jutro” obraca się przeciwko wszystkim, z decydentami na czele.
Czy można inaczej? Można! Wystarczy popatrzeć na kilka krajów. O Niemczech i Szwecji wszyscy wiedzą, że różnią się strategią, ale jedno mają wspólne! Rządzący cieszą się tam znacznie większym zaufaniem społecznym; rządzący słuchają ekspertów; rządzący komunikują się ze społeczeństwem, a ich decyzje są ludziom wyjaśniane. A na koniec: tam wszyscy podporządkowują się zaleceniom i postanowieniom właściwych służb. Jak to wygląda w praktyce, to proszę porównać zachowanie w dzisiejszych czasach publiczności stadionów piłkarskich Bundesligi i Ekstraklasy. Tu i tam wpuszczane na trybuny jest do 25 proc. pojemności widowni. A potem? Niemcy, grzecznie siedzą na wyznaczonych miejscach, zachowują dystans społeczny, kibicują godnie i spokojnie. U nas, prawie cała wpuszczona widownia skupiona jest w jednym, dwóch sektorach bez zachowania żadnego dystansu. Wszyscy drą się wniebogłosy i w chwili euforii rzucają się sobie w ramiona – hulaj dusza, piekła nie ma! Może i nie, ale jest wirus! To takie były założenia przy zgodzie na obecność kibiców na trybunach? Jeśli tak, to ok, ale jeśli nie, to jak najszybciej należy zamknąć stadiony. Jeśli ktoś nie potrafi korzystać z tego, co ma, to niech siedzi w domu przed telewizorem, albo – jeszcze lepiej – zamiast oglądać mecz, poczyta „Dekameron”, bo to piękne opowiadania o miłości i niekoniecznie tylko z treściami na po 23:00.
P.S. Dalszy ciąg nastąpi.
Artykuł „Dekameron” na nasze możliwości pochodzi z serwisu CRN.
]]>