Artykuł Marlboro Man naszych czasów pochodzi z serwisu CRN.
]]>Tak się porobiło, że Facebook funkcjonuje niczym firma medialna. Tymczasem Mark Zuckerberg nie chce dostosować się do obowiązujących w tej branży reguł gry. Zadziwiająca jest też postawa użytkowników serwisu. Sprawiają wrażenie, jakby im zupełnie nie przeszkadzało, że portal rozpowszechnia fałszywe treści i handluje ich danymi osobowymi niczym pietruszką na bazarze. Czym tłumaczyć tę pobłażliwość?
Serwis informacyjny Mashable przypomina historię seksownego Marlboro Mana, będącego niegdyś symbolem nowoczesnej Ameryki. Świetna reklama stworzona przez potężny koncern promowała fatalny produkt. Miliony konsumentów, choć zdawało sobie sprawę z zabójczych właściwości papierosów, wdychało toksyczny dym ze szkodą dla siebie i tzw. biernych palaczy. Dopiero ostra ingerencja instytucji państwowych i wojna z firmami tytoniowymi odesłała twardego kowboja na emeryturę.
Sieci społecznościowe, do których wielu użytkowników przystąpiło przed kilku laty, wydawały się sympatycznym miejscem, gdzie można szybko i łatwo wymieniać się informacjami. Sam Mark Zuckerberg, w swojej szarej koszulce i zwykłych dżinsach, kojarzył się z sympatycznym chłopakiem z sąsiedztwa. Taki Marlboro Man na miarę naszych, dziwnych czasów. Z upływem lat Facebook stał się niemal wirtualnym rajem, gdzie każdy mógł się odnaleźć. Mniej zamożni zamieszczali fotki z Egiptu, bogatsi zaś chwalili się zdjęciami z Seszeli. Wprawdzie bardziej roztropni obserwatorzy ostrzegali użytkowników portalu, żeby lepiej strzegli swojej prywatności, ale mało kto ich słuchał.
Wraz z upływem czasu „aromatyczny dymek” zamienił się w „toksyczną chmurę”. W portalu Zuckerberga pojawili się rosyjscy trolle, morze fałszywych informacji i cwaniacy z Cambrigde Analytica. Natomiast fejsbukowicze zostali zredukowani do zbiorów danych. Szefostwo Facebooka zazwyczaj biernie reagowało na liczne afery, bezradnie rozkładając ręce. Dopiero po ujawnieniu wyczynów Cambrigde Analytica koncern zmienił postawę. „Przepraszam. Zrobię wszystko, by zapobiec powtórzeniu się podobnych błędów w przyszłości” – obiecuje Zuckerberg.
To rozważny krok „chłopaka z sąsiedztwa”. Jeśli uda mu się spełnić obietnicę, może zażegnać coś na razie niewyobrażalnego, czego jednak nie można tak zupełnie wykluczyć, a więc bunt zbiorów danych.
Artykuł Marlboro Man naszych czasów pochodzi z serwisu CRN.
]]>Artykuł Ciekawy przypadek Michaela Della pochodzi z serwisu CRN.
]]>„Jesteśmy największym startupem świata” – to kolejny slogan niczym mantra powtarzany przez Della i jego pracowników. Jednak niewykluczone, że już wkrótce Michael Dell przestawi wajchę i… zmieni narrację. Pod koniec stycznia światowe media obiegła informacja o nowej transakcji Della, tzw. odwróconej fuzji. Dell Technologies chce sprzedać swój biznes firmie VMware, w której posiada 80 proc. udziałów. Koncern, jako nabytek notowanego na giełdzie VMware’a, wróciłby na rynek publiczny. Analitycy z Morgan Stanley szybko wyliczyli, że „odwrócona fuzja” przyczyni się do dewaluacji VMware aż o 28 mld dol. Zresztą inwestorzy, kiedy tylko usłyszeli o nowym pomyśle Michaela Della, zaczęli kręcić nosami. Akcje spółki spadły ze 150 dol. za walor do 117 dol. Co zrobić, aby wróciły do poprzedniego poziomu? Ludzie z Morgan Stanley mają bardzo prostą odpowiedź: porzucić pomysł „odwróconej fuzji”. Jeśli Michael Dell posłucha analityków, będzie miał do wyboru dwie opcje: pozostać „największym startupem świata” lub powrócić na giełdę jako Dell Technologies.
Miliarder z Teksasu zatęsknił za NASDAQ nie bez powodu. Jego firma po zakupie EMC boryka się z gigantycznym długiem. Według Bloomberga wynosi on 46 mld dol., Reuters wycenia go nawet na 52,5 mld dol. Jakby tego było mało, piasek w tryby sypie administracja rządowa. Reforma podatkowa wprowadzona przez Donalda Trumpa znacznie ogranicza bowiem możliwości w zakresie odliczania od podatku odsetek od długów.
Michael Dell spodziewał się, że przejęcie EMC przyniesie mu więcej profitów, niż ma to miejsce w rzeczywistości. Niestety, potwierdzają się obawy analityków wyrażane jeszcze przed połączeniem koncernów. Według IDC w trzecim kwartale 2017 r. Dell EMC musiał pogodzić się z 4-proc. spadkiem przychodów ze sprzedaży macierzy dyskowych przeznaczonych dla przedsiębiorstw, NetApp zaś w tym samym okresie zwiększył swoje obroty niemal o 20 proc. Nie do końca zrozumiałe są też niektóre decyzje Della, np. zamknięcie działu DSSD. Poza tym część ludzi wcześniej związanych z EMC odchodzi z koncernu, bo nie odnajdują się w nowych warunkach. Krótko mówiąc, obraz jest daleki od idylli.
Co dalej? Michael Dell potrzebuje kapitału na dalsze inwestycje i rozwój. Dlatego wydaje się, że pracownicy powinni uczyć się nowych regułek: „uzyskanie statusu spółki publicznej przyczynia się do poprawy wizerunku firmy” lub „obecność na giełdzie papierów wartościowych pozwala nam na ambitną strategię rozwoju i uzyskanie finansowania na jej realizację”. Brzmi nieźle, prawda?
Artykuł Ciekawy przypadek Michaela Della pochodzi z serwisu CRN.
]]>Artykuł Chipmageddon, czyli procesory na zakręcie pochodzi z serwisu CRN.
]]>Kij w mrowisko włożyli dziennikarze serwisu The Register, publikując 2 stycznia informacje o felernych procesorach i dwóch exploitach: Meltdown i Spectre. Aktualizacje ujrzały światło dzienne kilka dni później. Tymczasem błędy występujące w układach otworzyły hakerom nie tyle furtkę, co wręcz autostradę do danych. Cyberprzestępcy, nie pozostawiając za sobą żadnych śladów, zyskali dostęp nawet do tych najbardziej poufnych informacji. Dziennikarze MIT Technology Review oszacowali, że problem dotyczy… 3 mld urządzeń.
Tego typu historie zawsze kończyły się tak samo – firma publikowała poprawki eliminujące błędy, a użytkownicy szybko zapominali o kłopocie. Tym razem życie napisało inny scenariusz. Okazało się, że aktualizacje są w stanie spowolnić pracę systemów nawet o 30 proc. Szczęście w nieszczęściu, że problem nie dotyczył przeciętnych użytkowników komputerów. Zdecydowanie gorzej wygląda sytuacja w serwerowniach, a informacje napływające z niektórych centrów danych mogą budzić spory niepokój.
Solaris Wind opublikował dane, z których wynika, że po zainstalowaniu poprawek w chmurze Amazona (EC2) wydajność procesora obsługującego bazę danych Cassandra spadła o 25 proc. Oliwy do ognia dolewają eksperci. Bruce Schneier, amerykański kryptograf i specjalista z zakresu bezpieczeństwa teleinformatycznego, uważa, że w przypadku Spectre tak naprawdę nie ma skutecznego zabezpieczenia. Jedynym rozwiązaniem jest przeprojektowanie mikroprocesorów, co może zająć lata.
Po drugiej strony barykady stoją osoby bagatelizujące zjawisko. Ich zdaniem problem jest marginalny, a dziennikarze jak zwykle szukają dziury w całym. Do dyskusji włączyli się też internauci. Niektórzy drwią z producentów popełniających te same błędy, niczym uczniowie ściągający od siebie na klasówce. Jeszcze inni twierdzą, że historia ze Spectre i Meltdown to doskonała lekcja pokory dla dumnych niczym paw koncernów.
Tymczasem Simon Seagars, dyrektor generalny ARM, firmy projektującej większość mobilnych chipów na świecie, nawet nie próbuje uspokajać skołowanych użytkowników. Prawdopodobieństwo tego, że wkrótce pojawi się nowy Spectre, jest dość duże – przyznaje Seagars. Przedsiębiorcy, szykujcie portfele.
Artykuł Chipmageddon, czyli procesory na zakręcie pochodzi z serwisu CRN.
]]>Artykuł Długopisy i rozum do lamusa? pochodzi z serwisu CRN.
]]>Jej utyskiwania tym razem zbyłem milczeniem, ale jak się później dowiedziałem, podobnie jak ona myślą w postępowej Finlandii. Już trzy lata temu rząd tego kraju zapowiedział powolne wycofywanie ze szkół zajęć z pisania odręcznego, które zastąpi maszynopisanie. A skoro temat nie ogranicza się do luźnych pogawędek towarzyskich, chciałbym jednak wtrącić swoje trzy grosze.
Nie ma co ukrywać, że pisanie na klawiaturze staje się passé. To zajęcie dla babci i dziadka. Wnuki śmigają sprawnymi paluszkami po dotykowym ekranie, wybierając za pomocą ikonek ulubione rozrywki. Ci najsprytniejsi korzystają z komend głosowych bądź pomocy inteligentnego osobistego asystenta, takiego jak na przykład Siri. Dlatego niebawem może się okazać, że nauka maszynopisania to pomysł z gatunku banalnych. Przecież wystarczyłyby podstawowe lekcje abecadła, dzięki którym dzieciaki będą mogły przeczytać posty na Facebooku i menu w McDonaldzie. Czego chcieć więcej? Z listy przedmiotów szkolnych powinny ponadto jak najszybciej zniknąć również lekcje matematyki i geografii. Wszak nawet najtańszy smartfon jest wyposażony w kalkulator i mapy Google’a, które zaprowadzą nasze latorośle w dowolny zakątek globu.
Zosia, poruszająca się w świecie nowych technologii jak ryba w wodzie, za kilkanaście lat wejdzie w dorosłe życie. Jej rodzice wierzą, że będzie szczęśliwa i zajmie eksponowane stanowisko w dużej korporacji. Oby tak się stało. Jednak na świecie nie brakuje osobników szukających dziury w całym. Taki chociażby Simon Sinek, mówca motywacyjny i autor książek biznesowych, przyglądając się karierom millenialsów, dochodzi do ciekawych, nieco alarmujących wniosków. „Obserwuję niesamowitą grupę młodych, fantastycznych ludzi, którzy dostali złe rozdanie, nie z ich winy. Potem umieszczamy ich w korporacyjnym środowisku, które bardziej dba o krótkoterminowe zyski niż długoterminowe życie młodego człowieka. To nie pomaga im w nawiązywaniu relacji, nabywaniu umiejętności współpracy, sprostaniu wyzwaniom cyfrowego świata czy odnalezieniu równowagi wewnętrznej” – wylicza Simon Sinek.
Te słowa powinny przynajmniej część rodziców skłonić do głębszej refleksji. Tym bardziej że zbliżające się święta Bożego Narodzenia są doskonałą okazją, żeby porozmawiać o życiu i tych tzw. najważniejszych sprawach w rodzinnym gronie. Bez smartfonów.
Artykuł Długopisy i rozum do lamusa? pochodzi z serwisu CRN.
]]>Artykuł Celebryci i dresiarze w świecie kryptowalut pochodzi z serwisu CRN.
]]>Charles Hoskinson, współtwórca kryptowaluty etherum, uważa, że sprawy wymknęły się spod kontroli. „To tykająca bomba” – ostrzega i nie jest to odosobniona opinia. „Zwolnię każdego tradera używającego kryptowalut w JPMorgan. Za głupotę” – mówi James Dimon, dyrektor generalny tej być może najbardziej znanej instytucji finansowej. Jego zdaniem bitcoin jest gorszy niż słynna gorączka tulipanowa, która miała miejsce w XVII-wiecznej Europie.
Warto przypomnieć, że tulipomania trwała aż sześć lat, sięgając w tym okresie granic absurdu. W 1633 r. za najdroższą odmianę tulipana płacono 5,4 tys. guldenów, a cztery lata później 10 tys. guldenów, czyli równowartość domu z ogrodem w Amsterdamie. Co ciekawe, Holendrzy nie wyciągnęli wniosków z wielkiego krachu i 100 lat później rozpoczęło się kolejne szaleństwo, tym razem związane z hiacyntami.
Odnoszę wrażenie, że choć od tamtych wydarzeń minęło kilkaset lat, wcale nie jesteśmy mądrzejsi. Ludzka chciwość jest nie tylko nienasycona, ale też ponadczasowa. Na początku listopada w Warszawie odbyła się impreza „Crypto Mission”. Organizatorzy zapowiedzieli, że weźmie w niej udział kilku celebrytów: Krzysztof Ibisz, Rafał Maserak, Karolina Szostak. Niestety, gwiazdy nie dojechały i skończyło się na krótkim występie Cleo oraz pokazaniu materiału, w którym Maciej Dowbor biega z mikrofonem, pytając przechodniów o kryptowaluty. Notabene dziennikarz twierdzi, że niniejszy materiał został wykorzystany bez jego wiedzy.
O ile celebryci raczej nie dopisali, o tyle publika nie zawiodła. Z relacji prasowych wynika, że była mocno zróżnicowana – obok panów w eleganckich garniturach pojawili się krótko ostrzyżeni młodzi mężczyźni w dresach. W gronie prelegentów „Crypto Mission” znalazł się Rafał Ohme, jeden z pionierów tzw. neuronauki konsumenckiej. Z jego wystąpienia można było się dowiedzieć, że zmiany są odmładzające dla mózgu. I że warto mówić ludziom, ile stracą, jeżeli nie wejdą w ten czy inny biznes. Chyba już gdzieś to słyszałem…
Jeden z moich znajomych uśmiecha się za każdym razem, kiedy widzi w szklanym okienku tzw. ekspertów wygłaszających frazesy na temat rynku walut, gospodarki, polityki kredytowej. Ludzie, którzy wiedzą, jak zarabiać prawdziwe pieniądze, nie odbywają bowiem pielgrzymek po stacjach telewizyjnych. Dlatego coraz częściej jesteśmy skazani na opowieści kryptoekspertów o kryptowalutach.
Artykuł Celebryci i dresiarze w świecie kryptowalut pochodzi z serwisu CRN.
]]>Artykuł Smartfonowa batalia pochodzi z serwisu CRN.
]]>Co ciekawe, choć były szef Apple’a oskarżał o plagiat wielu konkurentów, w tym także Microsoft, sam nie był bez grzechu. Kiedy po Androida sięgnął Samsung, Jobs skierował swoje ataki przeciwko Koreańczykom. Wybuchła wojna patentowa między Samsungiem i Apple’em. Obaj producenci zaczęli się wzajemnie oskarżać o wykradanie lub kopiowanie pomysłów i podgrzewać atmosferę. Znamienna jest reakcja jednego z adwokatów, obserwującego kadrę menedżerską obu firm w trakcie procesów: „Na zewnątrz rzeczywiście wyglądało to jak dramatyczna walka dwóch koncernów o swoje prawa, tymczasem temperatura sporu wcale nie była aż tak wysoka, jak wynikało to z relacji mediów”. Prawda jest taka, że Apple nie mógłby istnieć bez Samsunga i na odwrót. Warto przypomnieć, że firmy mniej lub bardziej ściśle współpracują ze sobą od 2005 r., kiedy to Apple zaczął kupować od Samsunga pamięci flash do iPodów.
Niedawno dziennikarze „Wall Street Journal” wyliczyli, że wartość komponentów pochodzących od Samsunga w jednym iPhonie X wynosi 110 dol. Najdroższy jest wyświetlacz OLED – Apple płaci Koreańczykom za sztukę aż 70 dol. Według szacunków Counterpoint Technology Market Research do 2019 r. Apple sprzeda 130 mln sztuk iPhone’a X. Jeśli prognozy się sprawdzą, do kasy Samsunga wpłynie więc 14,3 mld dol. pochodzących ze skarbca w Cupertino. Niektórzy analitycy spekulują, że koreański producent może uzyskać większe profity ze sprzedaży najnowszego modelu smartfona Apple niż własnego Galaxy S8. Agencje badawcze przewidują bowiem, że Samsung sprzeda 50 mln szt. sztandarowego telefonu, zarabiając na każdym nieco ponad 200 dol.
Wprawdzie przedstawiciele koncernu z Cupertino wspominają o możliwości zakupu wyświetlaczy OLED od LG, ale na razie nie podpisali żadnego kontraktu. Są też oczywiście inni dostawcy – Foxconn Technology, a właściwie należąca do niego spółka Sharp, a także Japan Display.
Na razie jednak, jak widać, „śmiertelni wrogowie” nie mają nic przeciwko kooperacji i chętnie dzielą się fruktami. „Termojądrowa wojna” nie uszczupla też ich budżetów, wręcz przeciwnie. Zresztą to, co dzieje się wokół Apple’a i Samsunga, coraz bardziej przypomina klasyczną ustawkę. Całą zabawę mogą popsuć producenci z Chin, którzy znajdują się tuż za plecami obu gigantów. Prawdziwa wojna, która może zburzyć istniejący ład, właśnie się zbliża.
Artykuł Smartfonowa batalia pochodzi z serwisu CRN.
]]>Artykuł Kupa zabawy w Cupertino pochodzi z serwisu CRN.
]]>Świetną egzemplifikacją tej tezy jest Apple. Producent 12 września na konferencji zorganizowanej w Cupertino pokazał nowe modele smartfonów. Jak zwykle po premierze w Internecie rozpętała się prawdziwa burza. „Apple nie pokazał nic specjalnego, a klienci firmy po raz kolejny dają się nabijać w butelkę” – twierdzą oponenci. „To strzał w dziesiątkę” – zachwyca się tymczasem redaktor jednego z dzienników biznesowych. Inni chwalą Apple’a za to, że wreszcie zaczyna słuchać klientów (sic!). Słowem, klasyczne bicie piany. Ale co poradzić, skoro królową Internetu jest jej wysokość klikalność, zaś artykuły o smartfonie z jabłuszkiem przyciągają całe rzesze internautów. Co z tego, że wielu z nich to troglodyci obrzucający się inwektywami? Liczy się każdy klik.
Niezależnie od tego, co media napiszą o iPhonie, jego fani 3 listopada posłusznie ustawią się w długich kolejkach. Jak oznajmia jeden z rodzimych portali: „nie trzeba będzie jeździć do Niemiec. iPhone X będzie dostępny w Polsce w dniu światowej premiery”. To doskonała wiadomość, tym bardziej że za nowego iPhone’a X trzeba będzie zapłacić jedyne 4979 zł. „Już 3 listopada będziecie mogli wymienić nerkę na telefon” – żartuje jeden z serwisów internetowych.
Jednak i tak nic nie przebije poczucia humoru menedżerów Apple’a. „X Phone to jest naprawdę przyszłość” – stwierdził ze śmiertelną powagą podczas premiery urządzenia Tim Cook. Na potwierdzenie tych słów jeden z menedżerów zaprezentował Animoji – spersonalizowaną animowaną wiadomość, używającą głosu użytkownika i oddającą jego mimikę. Apple przygotował dla swoich fanów kilka gotowych projektów, wśród których znalazła się też… kupa. Hm, dzieciaki już pieją z zachwytu…
Nie dziwmy się jednak szefom koncernu, że nie opuszcza ich dobry nastrój. Apple ma mnóstwo powodów do radości. Choć od kilku lat nie kreuje innowacyjnych rozwiązań w segmencie smartfonów i tak spija z rynku niemal całą śmietankę. Według danych Strategy Analytics w 2016 r. producent z Cupertino zgarnął niemal 80 proc. globalnego zysku operacyjnego ze sprzedaży smartfonów, który wyniósł 53,7 mld dol. Nic dziwnego, że wartość marki wyceniana jest na 107,1 mld dol., a wyżej plasuje się jedynie Google (109,4 mld).
Jak długo będzie działać strategia Apple’a? Wszystko wskazuje na to, że najbliższa przyszłość koncernu rysuje się w jasnych barwach. Fani Apple’a budzą nieodparte skojarzenia z kibicami dozgonnie przywiązanymi do barw klubowych. A jak mawiał znany dziennikarz sportowy śp. Paweł Zarzeczny: „możesz zmienić żonę, a nawet sympatie polityczne, ale nigdy nie zmienisz klubu, któremu kibicujesz”. Ani smartfonu.
Artykuł Kupa zabawy w Cupertino pochodzi z serwisu CRN.
]]>Artykuł Wakacje w trybie offline pochodzi z serwisu CRN.
]]>Swego czasu spędzałem wakacje w Side, malowniczym miasteczku położonym w południowej Turcji. Słoneczna pogoda, codziennie powyżej 30 stopni Celsjusza na termometrze i specjalny autobus dowożący kilka razy dziennie gości hotelowych na pobliską plażę. Tak się złożyło, że najliczniejszą grupę tworzyli turyści z Rosji. Dorośli niczym nie zaskoczyli: niektórzy panowie jeszcze przed południem słaniali się na nogach. Z dużo większą uwagą przyglądałem się małym Rosjanom, przesiadującym od rana do wieczora w hotelowym lobby. Kilku bladych chłopców przyklejonych do laptopów i tabletów toczyło wirtualne bitwy czołgów. Ich obecność w lobby nie była przypadkowa – słaby sygnał Wi-Fi nie docierał do pokoi hotelowych. Na szczęście właściciel obiektu zadbał o dostęp do sieci w obrębie recepcji, dzięki czemu chłopcy nie stracili dwóch tygodni wakacji, a ich rodzice mogli zająć się sobą i serwowanymi drinkami.
W tym roku odpoczywałem na półwyspie Chalkidiki. Leniwa grecka atmosfera wyjątkowo sprzyja wypoczynkowi. Chciałem oderwać się od codziennego stresu, pracy i Internetu. O ile dwa pierwsze cele zostały osiągnięte, o tyle realizacja tego ostatniego zakończyła się kompletnym fiaskiem. Być może nie sprzyjały temu okoliczności, choć to raczej słabe usprawiedliwienie. Lekkiego laptopa łatwo wrzucić do torby, sygnał Wi-Fi w pokoju był silny, a podczas pierwszych dwóch dni pobytu lało jak z cebra.
Tym samym okazało się, że nic mnie nie różni od tysięcy innych urlopowiczów, którzy nie potrafią żyć w trybie offline. Jak wynika z badań American Express, ponad 80 proc. osób korzysta z Internetu w trakcie wypoczynku, a ponad połowa sprawdza na wakacjach służbową skrzynkę pocztową. Natomiast według analiz HomeToGo.pl, Internet stanowi ważne kryterium wyboru oferty apartamentu czy domku letniskowego dla 20 proc. polskich turystów. Rezygnacja z najnowszych technologii jest dużo trudniejsza, aniżeli się nam wydaje. Niemiecki futurolog Gerd Leonhard uważa nawet, że wkrótce stanie się to praktycznie niemożliwe.
Życie w trybie online stało się powszechne, a Internet już dawno przestał być dobrem ekskluzywnym. Co gorsza, odłączenie od sieci lub odmowa udostępnienia danych osobowych powoduje, że tracimy dostęp do podstawowych usług, takich jak chociażby nawigacja. Wspomniany Gerd Leonhard w roztacza czarne wizje niezbyt odległej przyszłości. Życie offline ma stać się niebawem nowym luksusem, a za dziesięć lat będą mogli sobie na to pozwolić jedynie ludzie bogaci. Myślę sobie, że warto, szukając miejsca na następne wakacje, skorzystać z podpowiedzi malkontentów i wybrać się tam, gdzie Internet nie dociera. Będzie taniej i… bardziej ekskluzywnie.
Artykuł Wakacje w trybie offline pochodzi z serwisu CRN.
]]>Artykuł Resellerzy głodni wiedzy pochodzi z serwisu CRN.
]]>Tim Curran, CEO GDTC, w swoim wystąpieniu inaugurującym konferencję wyróżnił kilku dystrybutorów wprowadzających innowacyjne rozwiązania i usługi. W ekskluzywnym gronie znalazły się AB i ABC Data. Wrocławski broadliner zebrał pochwały za rozwój usług chmurowych, zaś warszawski dystrybutor za platformę e-commerce.
Nie mniej miłe dla polskich uszu było wystąpienie Adama Simona, dyrektora zarządzającego firmy Context, który prezentował wyniki badań przeprowadzonych wśród europejskich resellerów. Jak powiedział: „polscy resellerzy wyróżniają się na tle innych nacji europejskich pod względem zainteresowania innowacyjnymi projektami, są też chętni do uzupełniania swojej wiedzy w zakresie nowości technologicznych”. W badaniu Contextu 41 proc. polskich resellerów zadeklarowało, że chce zdobywać kwalifikacje w zakresie rozwiązań smart home, zaś 39 proc. Internetu rzeczy.
Co ciekawe, mniejszą ochotę od Polaków na zdobywanie wiedzy mają Francuzi czy Brytyjczycy. „Wielu resellerów w Wielkiej Brytanii czy nawet Stanach Zjednoczonych to ludzie powyżej 50 lat, mający stabilną sytuację finansową. Dlatego nie są zbytnio zainteresowani zmianami, chcą po prostu zachować swoje status quo” – tłumaczył Tim Curran.
Gdyby podobne badania opublikowała mniej znana firma badawcza, potraktowałbym je z pobłażliwym uśmiechem, ale Context nie wypadł przecież sroce spod ogona. W każdym razie wynik poszedł w świat.
W minionym miesiącu odwiedziłem też Dolinę Krzemową. Kiedy trzy lata temu po raz pierwszy tam gościłem, niemal przez cały tydzień lało jak z cebra. Ale to nie paskudna pogoda wprawiała mnie w nieco minorowy nastrój. Z zazdrością patrzyłem na moich kolegów po fachu z Niemiec, Francji czy Wielkiej Brytanii, notujących informacje o wdrożeniach i otwieraniu europejskich biur przez takie firmy jak: Pure Storage, Cloudera, Nimble Storage czy Nutanix. „A co z Polską?” – nieśmiało pytałem kolejnych menedżerów. „Polska to ciekawy rynek” – odpowiadali…
W czerwcu bieżącego roku pogoda w Kalifornii była wspaniała. Ale co najważniejsze, startupy, które odwiedziłem wspólnie z kilkoma europejskimi dziennikarzami, chwaliły się wdrożeniami na Uniwersytecie Warszawskim lub w Banku PKO BP. Okazało się przy tym, że deklaracje menedżerów Nutanixa czy Pure Storage nie były czczą gadaniną. Pierwsza z wymienionych firm podpisała umowę dystrybucyjną z S4E, zaś Pure Storage kilka tygodni temu zatrudnił Macieja Bociana na stanowisku country managera na Polskę i kraje Europy Środkowej. To ważne, bo zmiany na rynku to nie tylko nowe technologie, ale również – a może przede wszystkim – ludzie.
Artykuł Resellerzy głodni wiedzy pochodzi z serwisu CRN.
]]>Artykuł Czerwona kartka dla dystrybutora? pochodzi z serwisu CRN.
]]>Komputery oraz Internet w ciągu dwóch ostatnich dekad zmieniły komunikację, biznes i rozrywkę. A to przecież jeszcze nie koniec zmian, bo wielkie koncerny IT zapowiadają dalszą, dalece głębszą od dotychczasowych, cyfrową transformację w świecie biznesu. Tymczasem nierzadko same nie radzą sobie z bardziej przyziemnymi problemami. Są tacy, którzy przez kilkanaście, a nawet kilkadziesiąt kwartałów z rzędu borykają się ze spadkiem przychodów. Inni zostali wciągnięci w wir wydatków, kupują startupy, by potem je taniej odsprzedać lub zamknąć. Są też tacy, którzy wciąż próbują udowodnić, że robią nie tylko dobre oprogramowanie, ale również świetny hardware, podczas gdy ich smartfony i tablety zalegają na półkach sklepowych. Słowem: kompletny mętlik. Nikogo nie powinno zatem jakoś szczególnie dziwić, że np. ceny hurtowe są wyższe od detalicznych.
Zwłaszcza że wielkie koncerny często budzą skojarzenia z partiami politycznymi. Te ostatnie podczas kampanii solennie obiecują, że ułatwią życie małym przedsiębiorcom. A kiedy już wygrają wybory, zazwyczaj bardzo szybko zapominają o tych najmniejszych i stwarzają cieplarniane warunki dla wielkich sieci handlowych oraz rekinów finansjery. Również niektóre koncerny IT zapewniają, że zamierzają budować silną pozycję na lokalnym rynku, współpracując z małymi firmami. Tyle teoria. W praktyce nadal sprzedają produkty, koncentrując się na wielkich detalistach. Wspomniany już reseller podaje przykład drukarki, która u jednego z dystrybutorów kosztuje 575 zł brutto, zaś u dużego detalisty 470 zł brutto. Nie jest to oczywiście przypadek odosobniony: „mamy w asortymencie 50 tys. produktów, ale w danym dniu tylko kilka sprzedajemy z marżą dodatnią” – dodaje reseller.
Trudno za całą sytuację winić dystrybutorów, zepchniętych przez producentów do narożnika. Nie zmienia to faktu, że vendorzy, którzy wykluczyli ze swojej sieci małe podmioty, rzucając się w objęcia molochów, mogą słono zapłacić za swoją krótkowzroczność, bo uzależnienie od zaledwie kilku partnerów handlowych może być zabójcze. Co zrobią wówczas? Oby zaczęli wreszcie spełniać „obietnice wyborcze”.
Artykuł Czerwona kartka dla dystrybutora? pochodzi z serwisu CRN.
]]>