Pomarzyć dobra rzecz.
Niestety, w rzeczywistości wszystko wygląda zupełnie inaczej, niż byśmy
chcieli. I tu pojawia się kłopot. Przynajmniej dla producentów,
importerów, sprzedawców. A już szczególnie jeśli przepisy zmuszą ich do
wymiany zepsutych urządzeń na gotówkę zarobioną w pocie czoła najpierw
przez klienta, a potem przez producenta, importera, sprzedawcę.

Chyba już wszyscy wiedzą,
do czego piję… Trzeba przyznać, że sprawa ma swoje dobre strony. Na przykład wiadomo,
o co w niej chodzi, i wiadomo, że o pieniądze. Wiadomo też,
z jakich przyczyn nowe regulacje mają prawo podobać się albo nie podobać
i nawet wiadomo komu. Gorszą stroną zagadnienia jest to, że wszystko
wygląda na kolejną burzę w szklance wody, bo postawiłbym dolary przeciw
orzeszkom, że z nowych regulacji wynika niewiele.

Ilekroć prawa konsumentów są w jakikolwiek sposób
poszerzane, zaraz podnosi się rwetes. Przedsiębiorcy wieszczą rychłą
katastrofę, a media ochoczo podchwytują nośny temat, którym można akurat
zapełnić na stronie okienko między zdjęciem kawałka gołej pupy jakiejś znanej
pani a zaskakującymi wynikami ostatniej edycji mrożącego krew
w żyłach programu Obciach z gwiazdami. I… na tym się kończy,
bo przecież i tak w ostatecznym rozrachunku za wszystko będą musieli
zapłacić klienci (oczywiście można dla rozrywki wyobrazić sobie, że tłumnie
domagają się zwrotu pieniędzy za jakieś psujące się notorycznie urządzenia,
a producenci tychże urządzeń nadzwyczajnym zbiegiem okoliczności ulegli
właśnie zbiorowemu zaćmieniu i nie potrafią znaleźć ani tym bardziej
zastosować żadnych środków profilaktycznych).

Pierwszy, całkiem fantasmagoryczny scenariusz to taki,
w którym z lokalnego rynku znikają najgorsze produkty. Takie, których
połowa z założenia powinna od razu wylądować na śmietniku, zamiast trafić
do sklepów (znam parę przykładów). Wszystko było precyzyjnie wykalkulowane,
tyle że kalkulacje wytwórców uwzględniały wymianę produktów na nowe (tak samo
badziewne), a nie – o zgrozo! – zwrot pieniędzy, więc gdy
trzeba się rozstać z gotówką, cały misterny plan bierze w łeb. Druga,
nieco mniej fantazyjna wersja wydarzeń jest całkiem oczywista. Najbardziej
awaryjne produkty pozostają co prawda najbardziej awaryjne (a nawet
najtańsze), ale kosztują drożej – wprost proporcjonalnie do kosztów, jakie
wynikają z konieczności dostosowania rynku do nowych regulacji. Na
pocieszenie można dodać, że także umiarkowane ceny musiałyby się stać nieco
mniej umiarkowane, a drogie produkty – jeszcze droższe.

Ot i wszystko. A mówimy tu tylko
o sytuacjach, w których gwaranci w ogóle nie zastanawiali się
nad profilaktyką, nie wymyślili kilku nowych sposobów, żeby wmówić nabywcom, że
sami sobie winni. Nie zrobili nic, żeby tłumy chętnych do zwrotu pieniędzy
zamieniły się w niezbyt długą kolejkę.

 

Autor w latach 1998–2009 był redaktorem naczelnym CRN Polska.