I nie przeszkadza nam zupełnie to, że na razie nie potrafimy
nawet dobrze zdefiniować większości pojęć, których użyłem w poprzednim
zdaniu. Czym jest inteligencja? Na czym polega myślenie? Gdzie zaczyna się,
a gdzie kończy życie? Niezrażeni swoją niewiedzą, usiłujemy więc 
stworzyć coś, czego granic nie umiemy określić.

W takiej sytuacji nie
jest niczym dziwnym, że co kilka lat media obiega informacja
o rewolucyjnym dokonaniu „amerykańskich naukowców”, którzy odkryli sekret
odżywiania materii nieożywionej, stworzyli inteligentny komputer albo dowiedli,
że szympansy i delfiny także myślą w sposób abstrakcyjny. Wczytując
się w szczegóły każdej takiej publikacji, ze zdziwieniem odkrywamy, że
wszystko to kwestia definicji. Jak wyglądały te epokowe przełomy w kwestii
sztucznej inteligencji, po których już, już miała zapanować era maszyn?
Zwycięstwo w meczu szachowym z ludzkim arcymistrzem. Przekonanie
połowy ludzi, że rozmawiają przez sieć z człowiekiem. Pokonanie
biologicznych przeciwników w teleturnieju wymagającym rozumienia języka
potocznego. Każde z tych wydarzeń niewątpliwie jest dużym osiągnięciem
i pokazuje, jak szybko rozwija się dziś technologia komputerowa. Ale żadne
nie ma wiele wspólnego z prawdziwą sztuczną inteligencją. To tak jakbyśmy
zamknęli oczy i strzelili z łuku w stronę drzwi stodoły,
a dopiero potem rysowali na nich tarczę.

Rzecz jasna, naukowców – i nie tylko ich – od
zawsze kusiła możliwość ukazywania swoich osiągnięć jako przełomowych dla
modnej w danych czasach dziedziny. Szczególnie dziś, kiedy każde
przedsięwzięcie musi stanowić jednocześnie wciągający show albo odejść
w zapomnienie. Taka konstatacja każe spojrzeć krytycznie na obawy
o to, że stworzymy sztuczną inteligencję, która uzna siebie za szczyt
ewolucji i postanowi pozbyć się poprzedzających ją białkowych prymitywów
lub w najlepszym wypadku zmienić ich w niewolników. Nie bałbym się,
że Skynet postanowi nas unicestwić albo że cywilizacja maszyn stworzy matrix,
żeby skuteczniej używać ludzi jako źródła energii. Dlaczego? Bo nie wierzę,
żebyśmy zdołali zbudować komputer obdarzony samoświadomością, emocjami
i abstrakcyjnym myśleniem – a tych cech moim zdaniem potrzeba,
żeby nasze własne dzieło czegokolwiek „chciało” czy „pragnęło”.

Mam natomiast niedobre
przeczucie, że rzeczywiście stworzona przez nas sztuczna inteligencja czy coś,
co będzie ją przypominało, może sprowadzić na nas apokalipsę. Nie specjalnie.
Nie z wyrachowania, rządzy władzy i przekonania o własnej
wyższości czy niechęci do ludzi. Nasza AI doprowadzi do końca świata przypadkiem:
przez niedopatrzenie jakiegoś programisty czy raczej „trenera” uczącego
sztuczny mózg wzorców zachowań, reguł i granic, w jakich ma się on
poruszać. Jeżeli kiedyś maszyna wystrzeli w nas nasze własne rakiety
z głowicami jądrowymi, uwolni zabójczy wirus albo wyłączy zasilanie całemu
kontynentowi, zrobi to, wypełniając nasze własne polecenia. Być może nie dość
precyzyjne, być może wydane bez przemyślenia dalekosiężnych konsekwencji, ale
nasze własne. To nie będzie bunt robotów. To będzie wypadek przy pracy…

 

Autor jest
redaktorem naczelnym miesięcznika CHIP.